Sudecka Przygoda
Na mój pierwszy bikepack, zakończony kilka dni temu, z wielu powodów wybrałam Sudety. Zdecydowanie mniej przeze mnie poznane niż Beskidy, od kilku lat odwiedzam i eksploruję dość regularnie. Trasę przygotowałam sprawnie, biorąc pod lupę głównie polecane przez niejedną osobę Jesioniki i Góry Orlickie. Poza nielicznymi momentami uważam, że narysowałam świetnego tracka szczególnie biorąc pod uwagę nieznajomość tamtych dróg i tras. Czeskie góry mają to do siebie, że leży w nich multum bocznych, wyasfaltowanych dróżek wyłączonych z ruchu silnikowego. Planując trasę obawiałam się, że pominę ciekawe odcinki – te serpentyny wyglądają dobrze, a tu jest fajny podjazd. Niestety, nie da się przejechać wszystkiego. Oznaczałoby to pokonanie niemalże niemożliwych dla mnie odległości, często nadrabiając wiele kilometrów tylko po to, aby „zaliczyć” jeden dodatkowy podjazd. Część dróg musiałam więc odłożyć na następny raz.
Jeśli chodzi o boczne drogi w Czeskich górach, to mają w sobie pewną magię. Nie raz i nie dwa, jadąc taką właśnie wąską ścieżką, której asfalt widział lepsze czasy, zdarza Ci się przez godzinę słyszeć jedynie „odgłosy lasu”, nie spotykając dosłownie nikogo. Jazda solo ma swoje zalety. Przebywasz sam na sam ze sobą, ze swoimi myślami. Jest to kojące. Jadąc, nie zastanawiasz się nad koniecznością odezwania się do kogoś, nad interakcjami społecznymi. Jesteś tylko Ty, Twój rower i droga przed Tobą.
Pradziad, jako podjazd, niestety dość mocno mnie rozczarował. Spodziewałam się „fajerwerków”, a zastałam długi, nudny i monotonny asfalt, głównie przez las. Widokowo jednak, przy ładnej pogodzie, szczyt króla Jesioników nie zawiódł. Panorama rozciągająca się ze szczytu może nie jest spektakularna, zdecydowanie jednak warta mozolnej wspinaczki. Zjazd, szczególnie od szlabanu, jest jednym z najbardziej płynnych, jakie znam – łagodne, dobrze wyprofilowane zakręty, do których nie trzeba dohamowywać, dobra nawierzchnia i minimalny ruch.
Zjeżdżając osiągasz zjednoczenie z asfaltem, powietrzem i grawitacją. Widzisz dwa razy więcej, dwukrotnie szybciej reagujesz na potencjalne niebezpieczeństwa. Lewa noga w górę – prawa – lewa, hamulec, i znów prawa. Las jak nudny film przelatuje gdzieś z boku, zauważasz jedynie te ciekawe fragmenty – tu przecinka, o, a tam góry gdzieś w tle. Nie ma miejsca na błąd – jedziesz szybciej niż rozsądek nakazuje, za jedyną ochronę mając ten kruchy bądź co bądź kawałek skorupy na głowie…
Dlouhé stráně zaczyna się dość łagodnie. Im wyżej jednak, tym robi się bardziej stromo i wymagająco. Droga co prawda położona jest głównie w lesie, natomiast raz wije się serpentynami, raz prowadzi całkowicie na wprost, niemalże nie zważając na gradient. Na górze znajduje się zbiornik wodny oraz znów wspaniałe widoki, głównie na Pradziada. Zjazd – kolejny sztos. Szybkie zakręty przeplatane pojedynczymi „agrafkami” – nie mogłam narzekać na brak nudy. Objazd Ucháč’a zaskoczył mnie za to szutrem – ale prawdziwy bikepacker szutru się nie boi!
Bomba nie wybiera. Czasem sam zawiniłeś – nieodpowiednim nawodnieniem, deficytem kalorii. Czasem po prostu wybucha, sama z siebie – upał, brak odpowiedniej regeneracji czy o kilka kilometrów za dużo. Wszystko jest super, jedziesz żwawo i ochoczo, i za chwilę „wjeżdżasz w ścianę” – zamiast łykać kilometry turlasz się, każdy obrót korbą przychodzi z trudem. Znajdujesz zacienione miejsce, przysiadasz. Wciągasz paczkę żelek, może batona, popijasz izotonikiem lub sokiem. Odpoczywasz kilka minut. Analizujesz dalszą trasę i próbujesz przewidzieć, czy starczy Ci sił. Wskakujesz na rower i jedziesz dalej, może już nie tak żwawo jak przed bombą, ale sprawniej niż przed odpoczynkiem.
Góry Orlickie to zdecydowanie odkrycie wyjazdu. Wspaniała widokowo droga przez Wielką Desztną, mimo miernej jakości asfaltu, urzeka. Jednak zanim tam dotarłam, czekała mnie przeprawa przez Czarną Górę i przełęcz Spaloną. Podjazd na Puchaczówkę niby niezbyt stromy, tak dziwnie wyssał ze mnie siły. Może to ten upał? Szybki zjazd i już po chwili zameldowałam się na kawce w Bystrzycy Kłodzkiej – mój rower i ja, oboje zasłużyliśmy na zastrzyk energii. Mniam! Kolejny pit-stop to legendarne już racuchy z jagodami w schronisku PTTK Jagodna. Z pełnym żołądkiem wskoczyłam na siodło i po kilkunastu minutach na powrót znalazłam się u naszych południowych braci, wspinając się na grań gór Orlickich. Zniszczony asfalt, serpentyny w górę i w dół, mnóstwo turystów na eBike’ach – tak prezentowała się trasa na Wielką Desztną. Szybki dojazd po kamolcach i mogłam podziwiać panoramę ze szczytu wieży widokowej.
Trasa dookoła Orlicy i Ostrużnika była za to bardzo wymagająca psychicznie. Pusty las, wyjący wiatr i zniszczony asfalt skutecznie przetestowały moją cierpliwość i czujność. W nagrodę zafundowałam sobie dużą pizzę w Dusznikach!
Rest day to taki dodatkowy czas dla Ciebie. Nigdzie nie musisz jechać, możesz rozłożyć się z czytnikiem i leniuchować. Jeśli najdzie Cię ochota, by totalnie nie zgnić, wychodzisz zobaczyć miejsce, w którym jesteś, popatrzeć na miejsca, na które jadąc, nie zwracasz uwagi. Gadasz z nieznajomymi na campingu, czterema porcjami spaghetti uzupełniasz wyzerowane wcześniej zapasy glikogenu.
Przejazd przez Broumovsko i Adršpach mnie znudził. Niby ładnie, ale drogi, które przemierzałam, wyglądały jak wiele innych miejsc. Pokonywane podjazdy były krótkie, niezbyt strome, fatalnie się czuję na takich zmarszczkach. Źle wysmażony syr w najbardziej chyba turystycznym barze w okolicy jeszcze bardziej pogorszył mi humor. Zimna Malinovka smakowała trochę jak żal po latach 70. Gotując się ze zniecierpliwienia i oczekiwania na ostry uphill dotarłam wreszcie na Chvalec, Strażnicze Naroże i Lipienicę. Kiedy jechałam tędy samochodem, podjazdy wyglądały na takie które dadzą mi w mięsień, wyżerając trochę wody i glikogenu. Dlatego też czułam rozczarowanie, gdy okazało się, że z perspektywy siodełka są raczej niewymagające.
Jadąc dzień za dniem wpadasz w rytm, w rutynę. Codziennie wieczorem musisz się rozładować, zjeść, umyć się, wyprać zapocony strój, pogadać z przyjaciółmi, chwilę poczytać i już nie masz na nic siły – sen przychodzi sam. Rano – pakujesz bety, wciągasz śniadanko, zapinasz torby i ruszasz dalej.
Rutyna wchodzi w krew wraz z ograniczonym czasem, wpełza zmęczeniem całego dnia jazdy. Senność i wyczerpanie potrafią być tak potężne, że z objęć Morfeusza jest Cię trudno wyrwać nawet DJ’owi imprezy urodzinowej odbywającej się piętro pod Tobą.
Jako namiętny wspinacz i marudząca buła Okraj z Lubawki zapamiętałam jako taki kolejny, niewybijający się podjazd. Niby długi i wysoki, ale gradient kształtował się jakoś tak łaskawie i stabilnie. Jedynie nawierzchnia wymagała niekiedy jazdy slalomem. Jelenka… to już inny temat. 2km o średnim nachyleniu 11%, z Grande Finale atakującym ścianą dochodzącą do 22%. Ten podjazd z bagażem był jednym z najtrudniejszych wysiłkowo, jakie kiedykolwiek zrobiłam. Cała polana dookoła schroniska, zapełniona turystami opalającymi się w miękkim, wrześniowym słońcu wybuchła gromkimi oklaskami, dopingując ostatnie metry mojej wspinaczki.
Na koniec dnia, trochę na „dorżnięcie”, wpadła improwizowana mikropętelka przez Rudawski Park Krajobrazowy. Wspinaczka z Przełęczy pod Średnicą na Wilczysko do łatwych też nie należała, jednak nie mogła się równać Jelence. Szybki zjazd do Kowar okazał się być starym asfaltem, przeplatanym szutrem i klasycznym „gruzem” wielkości piłek do tenisa.
Każdorazowy nieplanowany gruz na wycieczce, bądź co bądź, szosowej, bywa zaskoczeniem. Szczególnie w dół. Ręce swędzą od drgań, palce bolą od klamek, a tu nagle szuter zamienia się w rumowisko skalne. Umiesz to zjechać, jeździłaś już podobne, ale na rowerze z pełną amortyzacją, oponą 2.2 cala. A teraz jesteś na szosówce, w pozycji do jazdy po gładkim asfalcie, na oponach 25mm bez bieżnika, dociążony bagażem. Hamujesz i ostrożnie wybierając linię przetaczasz się po rumowisku, skrupulatnie omijając największe i najbardziej luźne kamienie. Sekundy ciągną się wolniej niż na stromym podjeździe, ale metr za metrem, w pełnym skupieniu pokonujesz całą sekcję małego AGD, puszczasz heble i mkniesz w dół, oddychając z ulgą.
Przedostatnia trasa, zrobiona na lekko, bez bagażu, z bazy w Karpaczu, to morderca – 120km i ponad 3300 m podjazdu. Gwóźdź programu, czyli Modre Sedlo z Peca pod Śnieżką to ból nóg, płuc i łzy w oczach – niekończące się, niewiarygodnie strome ściany, zimny wiatr po wyjechaniu powyżej kosówki. Czeskie Karkonosze mają taki niebywały zestaw podjazdów – tam, gdzie normalnie byłyby serpentyny, ktoś, być może dla ochrony przyrody, postanowił poprowadzić drogi na wprost, tak, jakby nachylenie stoku nie było ważne. Podjazd nimi to sztuka cierpienia, a zjazd – nieustanne balansowanie na granicy maksymalnej siły hamowania. Nagrodą za wjazd na Równię pod Śnieżką jest widok z wysokości 1500 m n.p.m. na najwyższy szczyt Karkonoszy.
Jadąc w górę wyznaczasz sobie mikro cele. Pilnujesz, żeby się nie spalić za wcześnie. Jeszcze 600 metrów. Lewa, prawa, lewa, prawa. 14%. Lewa, prawa. Jeszcze 550m. Dlaczego te metry tak powoli mijają? Lewa, prawa, lewa, prawa. 10% to wypłaszczenie, można chwilę odpocząć. Nagle widzisz tę ścianę przed sobą, wydaje się być pionowa i nie mieć końca. Lewa, prawa, na stojąco, lewa, prawa, 16%, jeszcze 400m. 20%, już nie patrzysz na metry, nie patrzysz na waty, jedyne, co się liczy, to lewa, prawa. Nogi pieką, płuca pieką, oddechu brak. Wytchnienia też. Modlisz się do wszystkich bóstw, o których słyszałaś, żeby ta ściana już się skończyła. Do tych, o których nie masz pojęcia też. Lewa, prawa, 18%. Zostało 100m. 50m. 20. 10. I szczyt! Wiesz, że zdobyłaś, że podjechałaś, że zaraz w dół, i że można odpocząć. Widok jest nagrodą, satysfakcja z pokonania potwora też. Dla mnie, to drugie jest znacznie ważniejsze.
Przełęcz Karkonoską na ostatni dzień nazywam „dorzynaniem trupa”. Czuć już było w powietrzu załamanie pogody. Dalej jest ciepło, ale powietrze takie jakieś ostrzejsze, do tego wiatr daje się we znaki. Nogi już też takie sztywne, po poprzednim dniu jedyne, czego chciały, to piwko i zydel. A tu znowu kręcić im każe, pod górę, no wariat jakiś.
Zaliczyłam tego dnia chyba najważniejsze podjazdy w Polskich Karkonoszach – Michałowice, Zachełmie, Sosnówka, no i Odrodzenie, tym razem spokojnie, turystycznie, dla odmiany jadąc przez Borowice. Wolniej niż zazwyczaj, na skraju możliwości. Tak, żeby do końca wykorzystać dostępny czas, i wspaniałą pogodę.
Zawsze lepiej jedzie się coś, co już znasz. Wiesz, co będzie za zakrętem, kiedy się robi bardziej płasko, kiedy docisnąć, a kiedy odpocząć. Znasz nawierzchnię, wiesz, czego się spodziewać. I te gradienty też wydają się jakieś takie bardziej łaskawe. Jest po prostu łatwiej. Czasami, w chwilach kryzysu, obezwładniającego zmęczenia, ta znajomość, przewidywalność, może być kluczem do być albo nie być, do sukcesu albo porażki, podjechania albo pchania.
Czas na podsumowanie. Dotąd zawsze jeździłam z sakwami, ale teraz mogę powiedzieć, że zakochałam się w bikepackingu. W czym torby uważam za lepsze niż sakwy? Na pewno rower jest zdecydowanie bardziej stabilny, dzięki czemu ani przez chwilę nie czułam dyskomfortu w prowadzeniu. Mniejsza objętość zmusza do bardziej rozważnego pakowania i zabrania tylko rzeczy najpotrzebniejszych. Lądujemy więc z bardziej zwięzłym i lżejszym bagażem, co bardzo pozytywnie przekłada się na żwawość, i czasem w ogóle możliwość pokonania podjazdów.
Moje 1.5 tygodniowe wakacje zakończyłam mając na liczniku 8 dni jazdy, 2 odpoczynkowe, 753 km, 16000 metrów podjazdu, z czego 551 km i 10700 m z bagażem. Wypiłam niezliczone ilości Kofoli, wchłonęłam tonę żelków i batonów. Włóczyłam się od knajpy do knajpy. Mimo przegranego, w kontekście podróży, roku, pogodę wygrałam na loterii. Cały wyjazd było słonecznie i bezdeszczowo. Na podjazdach spędziłam wiele godzin, a jeszcze więcej przebywałam sam na sam ze sobą, z własnymi słabościami, myślami.
Sztos.