Tour of Alps - Część 1

Każda wycieczka, przygoda czy wyprawa zaczyna się od marzenia. Marzenia transformują w szalone pomysły. A te, jak kropla drążąca skałę, mają tendencję do przekształcania się w plany. Ten pojawił się, gdy po raz pierwszy wróciłam z Alp w 2021 roku. Zasmakowawszy jazdy w wielkich górach, wiedziałam, że chcę więcej, Dużo więcej. Zaczęłam rysować trasy. Jednodniowe wycieczki. Jednakże nie mając samochodu i doświadczenia w prowadzeniu nie sądziłam, żeby kiedykolwiek dane mi było je zrealizować. Nieśmiało narysowałam więc pierwszy draft wyprawy spod Bergamskiego lotniska na passo dello Stelvio, po czym natychmiast ją wyrzuciłam. Z bagażem wydawała się przerażająca. Nierealna. Ale potrzeba kiełkowała i z roku na rok, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej oswajałam strach przed jazdą 25 kilometrowych podjazdów „na ciężko”. Alpy wzywały. Jednego zimowego dnia narysowałam kolejną trasę… po czym stwierdziłam „jak nie teraz, to kiedy?!”
Pomysł był prosty. Przejechać przez tyle Alpejskich przełęczy znanych z Tour de France, ile da się połączyć w jedną, logiczną pętlę. Mając spore doświadczenie w planowaniu jazd, pierwszy draft narysowałam bardzo szybko. Wtedy jednak zaczęła się prokrastynacja i odkładanie całej reszty „na potem”. Jakbym podświadomie wiedziała, jak olbrzymie dla mnie będzie to przedsięwzięcie. 700km. 19 000 metrów podjazdów. Z bagażem. Nie wspominając o locie z rowerem. Zrobiłam więc to, co umiem najlepiej. Narysowałam drugą trasę. Podobną, ale dostępną pociągiem. Jadącą przez Stelvio i Dolomity. Z progresywnie zmniejszającymi się trudnościami. Zaplanowałam cały wyjazd, podzieliłam trasę na dni, znalazłam campingi, oszacowałam koszty jedzenia… i czekałam.
Czekałam tak długo, że mniej więcej miesiąc przed wyjazdem zorientowałam się, że nie mam nic przygotowane. Rzuciłam się do kupowania biletów kolejowych, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że pociągi, którymi chciałam jechać, nie zabierają rowerów. Jedyna opcja, którą miałam, to spędzenie całej nocy na dworcu w Wiedniu. W obie strony. Zrezygnowana, z głupa postanowiłam zerknąć na stronę Ryanaira. „Przecież na miesiąc przed wylotem bilety będą kosztowały fortunę” – mówiłam sobie. A jednak. Taniej niż pociąg! Po błyskawicznej rezerwacji wykopałam oryginalny plan, podzieliłam go na dni. 7 etapów. A jadę na 18… Popuściłam więc wodze fantazji, dając upust mojemu FOMO. Po kilku dniach, niezliczonych godzinach spędzonych przed Komootem, Google Earth i różnymi blogami kolarskimi miałam to! Trasa urosła do 1100km i 27 kilometrów pionu.
Nie będę Was więcej zanudzać przygotowaniami, ale możecie być pewni, że dokładnie zaplanowałam, gdzie chcę spać, skrupulatnie zważyłam każdą rzecz, którą planowałam zabrać, starając się nie przekroczyć okrągłych 10kg, i upewniłam się, że na czas mojej wyprawy będę mogła zostawić walizki w hotelu w Turynie.
Prolog
Podróż do Włoch była wyczerpująca. Samolot wylądował zgodnie z planem, w samą porę, żebym zdążyła przegapić ostatni pociąg do miasta. Oznaczało to spędzenie nocy na lotnisku. Z jaskrawozieloną walizką rowerową i ciężkim plecakiem znalazłam ławkę w kącie hali przylotów. Nie udało mi się jednak zdrzemnąć ani na chwilę, zabijałam więc pełznący czas scrollując Insta. W końcu lotnisko zaczęło się budzić. Był to znak, żeby przemieścić się na peron i wsiąść w pierwszy pociąg do stolicy Piedmontu. Po dotarciu do centrum pozostało mi „tylko” dotrzeć z dworca do hotelu. Nie było to jednak proste – ciężka i duża walizka za żadne skarby nie chciała jechać prosto! Po dobrej godzinie dotarłam do celu. Udało mi się załatwić BARDZO wczesne zameldowanie (o 7 rano!), wzięłam więc prysznic, złożyłam rower i przepakowałam torby.
Wczesne zameldowanie, szybkie złożenie roweru i brak pilnych spraw do załatwienia dały mi trochę czasu do zabicia przed Wielkim Startem następnego dnia. Sen nie chciał przyjść, więc postanowiłam pojechać na rower :)

Wzgórza na wschód od Turynu okazały się świetnym miejscem na nieplanowaną rozgrzewkę. Zazdroszczę Turyńskim kolarzom. Podjazdy o długości 7 km zaczynające się tuż za centrum miasta? Tak, poproszę! Podjechałam tylko 3 górki, które były najbliżej centrum. Okazały się być jak młodsze, mniejsze kuzynki wielkich podjazdów czekających na mnie w górach. Mały przedsmak tego, co miało nadejść w następnych dniach.

Etap 1 – z Turynu do Borgaty Sestriere
Jako, że hotel miałam w samiutkim centrum, na początek musiałam wydostać się z miasta. Zainspirowana opowieścią Mamby on Bike postanowiłam wyruszyć z miejsca, z którego zaczyna się trasa Torino-Nice. Szybka kawa tuż przy Piazza Bodoni i mogłam ruszyć w stronę miasteczka Rivoli. Okazało się być najbardziej nieprzyjemną częścią dnia. Mimo, iż Turyn mnie urzekł, to jazda przez miasto była skrajnie chaotyczna i nieco traumatyzująca. Ścieżki rowerowe prowadzące donikąd, fala czerwonych świateł, których nikt nie przestrzega, kierowcy trąbiący na każdego… Na szczęście nie trwało to wiecznie, i już po niecałej godzinie miejski gwar ucichł a ja mogłam oddać się przygodzie. Dalsza trasa wiodła przez Val di Susa, prowadząc mnie przez kilka małych, malowniczych miasteczek i ciche ścieżki rowerowe w dnie doliny. Alpejskie giganty powoli wyłaniały się w oddali, rosnąc i przybliżając się każdym przejechanym kilometrem. Aż w końcu nadszedł czas na główną atrakcję dnia.


Pomysł, by jechać Colle delle Finestre na rowerze szosowym z bagażem, był co najmniej osobliwy. W rzeczywistości oscylował na granicy śmiałego a szalonego. 18 kilometrów podjazdu o średnim nachyleniu 9,3%, z 8 km po wcale nie najgładszym szutrze. Słyszałam, że to niełatwe wyzwanie nawet na gravelu z "grubą oponą". Ja jechałam na slickach 25c z przełożeniem 1:1. Zdecydowanie nie był to idealny rower do tego zadania. Ale być tam i nie spróbować… nie byłabym sobą, gdybym przepuściła taką okazję. Zawodowi kolarze kilkukrotnie pokonywali tą drogą podczas Giro d'Italia, to co, ja nie podjadę?!
Podjazd zaczyna się od razu z grubej rury – najstromsza ścianka znajduje się już na drugim kilometrze. Jednak to nie maksymalne nachylenie jest tu trudne. To jego nieustępliwość. Po pierwszym wystromieniu, gdy nachylenie nieco łagodnieje, wciąż mamy 9-11% aż do końca.
Jadąc, czekasz na zakręty w lesie, które choć przez chwilę pozwalają Ci złapać oddech na łagodniejszej, zewnętrznej linii, gdzie drzewa dają cień. Słońce, choć lepsze niż deszcz, jest bezlitosne. Szybko rozpinasz koszulkę, pozwalając jej łopotać przy każdym najmniejszym podmuchu wiatru. Pot wciąż spływa i kapie z każdej części ciała. Gdzieniegdzie droga prowadzi tuż nad skarpą, więc między drzewami odsłaniają się widoki. Nagle pieczenie w nogach staje się tak potężne, że decydujesz się na chwilę odpoczynku. Nie ścigasz się przecież z nikim, może tylko ze swoim własnym ego. Wiesz, że to dopiero pierwszy dzień i nie wyjechać się do zera na pierwszym podjeździe…


Na szczęście na 10 km znajduje się źródełko. Zatrzymałam się na minutkę, uzupełniając wodę, i ruszyłam dalej. I tu zaczęły się problemy. Mała, niepozorna brama wita napisem „Strada del Colle delle Finestre”, asfalt znika, a w jego miejsce pojawia się szuter. Nie jest to jednak gładka, biała droga, którą znamy z niektórych podkrakowskich tras. Im wyżej, tym więcej pojawia się nierówności, tzw. tarek. Na zakrętach, po zewnętrznej jest kopny piach czekający tylko na to, żeby wciągnąć koło. Takie podjazdy to sztuka balansowania rowerem. Pilnowanie, żeby oba koła były zawsze równomiernie obciążone. Wybór linii, żeby nie ugrzęznąć w piasku, i w miarę możliwości unikać wyczerpujących nierówności. Ale krajobraz jest oszałamiający. Z każdym metrem, z każdą minutą walki, rozpościera się coraz szerszy widok, który wynagradza cały ból. Przez większość szutrowego segmentu miałam ochotę położyć się i umrzeć z wysiłku. Nie raz musiałam się zatrzymać na kilka chwil, żeby odetchnąć. Te ostatnie 8 km zajęło mi prawie półtorej godziny, ze średnią kadencją zaledwie 54 obr./min. Prawdziwa rzeźnia dla nóg.


Ale szczyt… Nieziemski widok na ikoniczne, szutrowe serpentyny, panorama doliny po drugiej stronę przełęczy. I brawa ludzi, na których twarzach na widok mojego niezbyt dopasowanego do warunków roweru malowało się zdumienie połączone z niedowierzaniem. To wszystko sprawia, że to miejsce warte jest całego wysiłku. Odpoczywając, siedziałam i rozmyślałam o historycznych momentach Giro, które wydarzyły się na tej szutrowej drodze. Myślałam o innych kolarzach i rowerzystach, znanych mi i nieznanych, którzy pokonali tę drogę. O tych, którzy mnie zainspirowali, by podjąć to wyzwanie. I byłam szczęśliwa i wdzięczna, że wszystkie te rozmowy, vlogi i posty doprowadziły mnie właśnie tu. Niestety, po pewnym czasie pogoda zaczęła się nieco psuć. Niezwłocznie popędziłam więc w dół, w poszukiwaniu kolacji i miejsca do spania.


Etap 2 – z Borgaty Sestriere do Lanslebourg-Mont-Cenis
Spanie na campingu w głęboko w dnie doliny, 100 metrów poniżej głównej drogi, ma swoje wady i zalety. Wielkim plusem jest cicha, spokojna noc, z dala od pędzących aut. Niestety – z samego rana trzeba wrócić na górę. Krótka, stroma rampa wyprowadziła mnie z budzącej się wioski z powrotem na główną drogę. Kilka chwil później potem byłam już w Sestriere. Tam czekał mnie długi, bo 45 kilometrowy zjazd - aż do Susy.
Powoli odzyskuję pewność siebie, którą straciłam po wiosennej kraksie. Początkowo nie wydawało mi się, żeby poza kilkoma siniakami i drobnym stłuczeniem pleców miała na mnie jakikolwiek wpływ. Jednak z każdym treningiem zaczęłam zauważać, jak dużo bardziej zachowawczo zjeżdżam. Hamuję o ułamek sekundy wcześniej niż kiedyś. Pokonuję zakręty wolniej i mniej agresywnie, niby nieznacznie, ale jednak dość zauważalnie.
Zjazd do Cesany Torinese prowadził główną drogą. Oznaczało szerokie pasy, nienaganną nawierzchnię, łagodne zakręty i barierki ochronne. 10 km łatwego zjazdu w bezpiecznym otoczeniu. Tu i tam na prostych odcinkach szybko spoglądam na zapierający dech w piersiach krajobraz. Im dłużej jadę, tym bardziej się rozluźniam. Coraz płynniej pokonuję zakręty. Nadal hamuję za wcześnie i mam świadomość, że mogłabym zjeżdżać szybciej, ale wiem, że to wróci. Mam przed sobą jeszcze ponad 10 dni. Przejeżdżam przed Ceasanę, przez Oulux i szybko docieram do Susy. Na liczniku mam średnią 30 kmh, ale wiem, że na podjazdach bardzo szybko spadnie. Zatrzymuję się na chwilę w kawiarni, zamawiam cappuccino i lody. Być we Włoszech i nie zjeść gelato to zbrodnia. Przed odjazdem proszę baristę, by dolał mi wody do bidonów. Niestety, ja nie mówię po włosku, a on po angielsku. Nasza krótka rozmowa kończy się tym, że prawie pół litra elektrolitów, które jeszcze miałam w butelkach, kończy w zlewie…


Planując pierwotną trasę, postanowiłam pojechać przez Susę, ponieważ była to najkrótsza droga z Turynu pod Col d l’Iseran. Ale podczas szlifowania szczegółów zauważyłam lokalną drogę przez maleńką wioskę Moncenisio. Zbadałam ją na Street View i postanowiłam, że będzie bardziej malownicza i znacznie przyjemniejsza niż jazda wzdłuż ruchliwej głównej drogi. I rzeczywiście, była cudowna. Wąska, lokalna dróżka prowadziła początkowo dnem doliny, aby po paru kilometrach zacząć się wznosić. Kilkukrotnie przekraczała strumień, za każdym razem otwierając widok na szerokie krajobrazy. Wkrótce droga wystrzeliła do góry. Mieląc, obrót za obrotem, walczyłam z nachyleniami, upałem i złym stanem nawierzchni, jadąc od krawędzi do krawędzi, slalomem, pokonując "drogę węża". GPS rzadko kiedy pokazywał nachylenia poniżej 10%, osiągając nawet 15% czy 17%. Choć większość drogi prowadziła w cieniu krzewów, temperatura osiągała 38 stopni Celsjusza. W tej chwili mocno przeklinałam tę sadystyczną dziwkę, która zaplanowała trasę, wiedząc, że będę wspinać się z dodatkowymi 10 kg balastu… A nie, czekaj, przecież to ja rysowałam…

Od początku stromizny zaczęłam rozglądać się za jakimkolwiek źródłem wody. Gdzieś nad ostatnim z serii zakrętów wypiłam ostatnie łyki, które miałam w bidonach. "No to jestem w dupie". W pobliżu nie było żadnego strumienia ani źródła, a pomysł wzięcia wody z większego wodospadu średnio mi się podobał. Niezbyt ufam dużym źródłom wody, a nawet jeśli, oznaczałoby to zjazd o 350 m i ponowne wdrapywanie się na górę. "Będę zatrzymywać każde przejeżdżające auto i prosić o pomoc, jeśli będę musiała!" Na razie, mimo skrajnego upału, nie byłam jednak aż tak zdesperowana. Wiedziałam, że na szczycie tej części podjazdu jest wioska, więc postanowiłam, że poproszę kogoś o wodę z kranu. Skupiłam się na jeździe.
Na szczęście już wkrótce zobaczyłam pierwsze zabudowania. Zanim do nich dotarłam, przy skraju drogi zobaczyłam kranik! I ławkę pod drzewem! Uratowana! Na miejscu wciągnęłam w siebie ponad pół litra wody, usiadłam odpocząć chwilę, chłonąc otoczenie. Byłam szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa z tego, że pokonałam ten podjazd, że znalazłam się w tym miejscu, i że znalazłam wodopój.


Nieco później, po przejechaniu przez granicę z Francją i dotarciu na szczyt bardzo ładnego, ale niezbyt trudnego podjazdu, znalazłam się w najbardziej malowniczej części trasy tego dnia. Turkusowe wody Lac Du-Mont-Cenis wydawały się magiczne i hipnotyzujące, mimo, że były otoczone ogromną liczbą samochodów i motocykli. Jechałam powoli, ciesząc się widokiem. Wkrótce jednak przyszedł czas na zjazd. Zjazd, który był kolejnym małym krokiem w stronę odzyskania swoich umiejętności.

Poprzednia noc nie była zbyt regenerująca. Gdy obudziłam się nad ranem, poczułam, że jest mi jakoś twardo. Szybko zdałam sobie sprawę, że z mojej maty ucieka powietrze. Na szczęście w Lanslebourg-Mont-Cenis znalazłam sklep turystyczny. Kupiłam nową, mniejszą i lżejszą, i zaczęłam szukać jakiejkolwiek opcji jedzeniowej. Niestety, moja nadzieja na ciepły, pożywny posiłek wyparowała szybciej, niż mogłam się spodziewać. Tak jak we Włoszech, wszystkie restauracje otwierały się najwcześniej o 19:00. "Gotowiec z marketu it is". Wieczorem jednak odwiedziłam restaurację na campingu, bo jedna paczka ravioli wołowego nie pokryłaby tych 2000 kcal, które właśnie spaliłam…

Etap 3 – z Lanslebourg-Mont-Cenis do Courmayeur
Poranek był dość chłodny. Spakowałam się w miarę szybko i ruszyłam w stronę boulangerii. Moje pierwsze z wielu śniadań składających się z croissantów i pain-au-chocolates. Kiepska kawa z automatu nie była tym, czego potrzebowałam, ale liczyłam na to, że masło, cukier i czekolada ze świeżych wypieków dadzą mi energię. Pierwsze minuty jazdy były rześkie. 14°C to nie jest temperatura, którą szczególnie lubię, zwłaszcza po opalaniu się w 38°C dzień wcześniej. Mimo to ruszyłam jedynie w krótkim rękawku wiedząc, że prawdopodobnie spędzę ponad 2 godziny pedałując pod górę.


Nie pomyliłam się. Gdy tylko droga zaczęła piąć się w górę i wyjechałam z wioski, kierując się ku górskim szczytom, na razie skrytym w porannej mgle, wszelkie resztki zimna ustąpiły przyjemnemu uczuciu delikatnego chłodu podczas wspinaczki. Nie czułam się jednak szczególnie silna. Na pierwszym przepiętrzeniu, gdzie droga wspinała się na kolejny poziom doliny, co chwilę zmieniałam pozycję, naprzemiennie jadąc na siedząco i stojąco.
Wkrótce stromy odcinek się skończył, droga się wypłaszczyła, a ja pozostałam sama z chłodnym powietrzem i widokiem wysokich gór, powoli wyłaniających się z mgieł. Jechałam powoli, oszczędzając energię, ale przede wszystkim kąpiąc się w ciszy otaczającej przestrzeni, chłonąc wspaniały krajobraz każdą częścią siebie. Ciesząc się każdą sekundą.

Po pewnym czasie minęłam Bonneval-sur-Arc i zaczęłam podjazd na drugi najwyższy punkt mojej podróży – Col de l’Iseran (2764m). Ani według Alpejskich, ani moich standardów nie jest to trudny podjazd. Niemniej jednak, po dwóch wyjątkowo stromych i morderczych wspinaczkach w poprzednich dniach, czułam zmęczenie. Nie patrząc na moc zbyt często, odliczałam kilometr po kilometrze, delikatnie kręcąc korbą, powoli pnąc się w górę. Im wyżej jechałam, tym widoki robiły się wspanialsze, odsłaniając coraz to szerszy krajobraz. Spojrzenia w obie strony - na dolinę, którą niedawno jechałam, na najwyższe szczyty okolicznych gór i wyżej, na resztki lodowców w najwyższych partiach, były prawdziwą ucztą dla oczu.

Wkrótce droga wyprowadziła mnie w dolinę zawieszoną. Ta przywitała mnie płaskim fragmentem, pozwalającym na krótki, ale mile widziany odpoczynek. Po około kilometrze prowadzącym delikatnie w dół, nachylenie znowu wzrosło i poczułam, że zaczyna się walka. Kadencja spadła, nogi zaczęły piec, a ja dosłownie turlałam się do przodu. Kilkaset metrów z przodu zauważyłam parę, również jadącą pod górę. Mimo, że jechali na lekko, co kilka minut porównywałam ich pozycję do mojej. „Dopóki mi nie odjadą z zasięgu wzroku, jest OK”. Do spółki z radiem grającym mi w głowie i podziwianiem widoków, pozwoliło mi to przetrwać drugi stromy odcinek. Gdy droga znów się wypłaszczyła, para zniknęła w oddali, a ja wykorzystałam łatwiejszy odcinek na rozciąganie się i odpoczynek, co chwilę wytracając całą prędkość.


Niestety, wtedy włączył się ból lędźwi, spowodowany głównie rzeźbieniem na niskiej kadencji. Spowolniło mnie to jeszcze bardziej. Każdy moment, w którym miałam jakikolwiek pęd, wykorzystywałam na prostowanie pleców i rozluźnianie ciała. Na dodatek dotarłam właśnie do najwyższej części podjazdu - powyżej 2500 m n.p.m. Zaczęłam odczuwać mniejszą ilość tlenu w powietrzu, a przede mną był przecież najbardziej stromy fragment. Wszystko to spowodowało jeszcze większy spadek mocy i kadencji. Kręciłam przy niewygodnie niskich 60 rpm, płacząc w środku. Nogi chciały wybuchnąć, lecz tabliczki przy drodze były nieugięte, stale oznajmiając nachylenia powyżej 10%. Ostatnimi resztkami sił udało mi się pomachać fotografowi krzyczącemu „Courage!”, majestatycznie przetoczyć się przez krawędź przełęczy, zjechać na pobocze i zwiesić się na kierownicy, próbując złapać oddech.

Mimo tych trudności, po raz pierwszy w trakcie tej wyprawy podjechałam przełęcz w „moim” stylu – bez odpoczynku, w całości w siodle. Jeden z, jak się później okaże, nielicznych. Smutne realia jazdy z bagażem. W trakcie zjazdu do Val d'Isère zaczęłam czuć się na tyle komfortowo, że mogłam cieszyć się widokami, mijając nawet kilka samochodów w zakrętach. Czułam się dobrze. Szczęśliwa.
Miasteczko było o prawda pełne ludzi, ale udało mi się znaleźć wolny stolik w obiecująco wyglądającej kawiarni. Chcąc zmyć z pamięci poranną lurę, zamówiłam cappucino. Nie zawiodło! Zaczęłam zastanawiać się nad kolejnym krokiem. To dopiero trzeci dzień jazdy. Jeśli już tak się męczę na wydawałoby się niezbyt trudnym podjeździe, czy powinnam zrezygnować z wydłużonej trasy i pojechać od razu w stronę Col de la Madeleine? A może po prostu jechać dalej i cieszyć się podróżą, cierpiąc, wiedząc, że dni są długie, a ja nie mam żadnych skrajnych ograniczeń czasowych?

Z tymi myślami skończyłam croissanta, dopiłam kawę, po czym ruszyłam w dolinę. Zjazd był tak szybki i płynny, że prawie przeoczyłam mój skręt. Zwykle często patrzę na GPS, sprawdzając ślad i oceniając, jak szybko mogę wejść w zakręt. Ale tym razem droga była tak płynna, że cieszyłam się prędkością i komfortem, nie zwracając zbytniej uwagi na mapę. W ostatniej chwili mocno zahamowałam i skręciłam w prawo, w górę, w stronę La Rosière.


La Rosière to miasteczko gdzieś w połowie drogi z dna doliny na Col du Petit Saint Bernard. To ośrodek narciarski, który gościł metę etapu Tour de France w 2018. By wydarzenie na dłużej zapadło w pamięci fanów, postanowiono pomalować ostatni stromy odcinek podjazdu na różowo. Powoli zaczęłam piąć się w jego stronę. Pomyślałam, że skoro „Różowa droga” kończy się na skrzyżowaniu z główną szosą, to mogę po prostu podjechać tę część, i tuż nad Montvalezan odbić z powrotem w dół. Szybko jednak weszłam w rytm. Asfalt miał za sobą co prawda lepsze dni, ale przy niewielkim ruchu komfortowo zdobywałam wysokość. Wkrótce pokonałam stromy, różowy segment i pamiętając profil podjazdu, postanowiłam skręcić w prawo, w stronę granicy z Włochami, łagodnie i bez problemu docierając na col du Petit Sant Bernard.


Zobaczyłam go po długim zjeździe do doliny Aosty. Masyw Mont Blanc, już z daleka, wygląda całkiem inaczej niż jakakolwiek góra mijana wcześniej. Jest ogromny, spektakularny, zapierający dech w piersiach. Wznosi się tuż przed tobą, zajmując prawie całą przestrzeń, sprawiając, że czujesz się mała i nieistotna. To nie tylko widok. To przeżycie. A ja planowałam spać w cieniu jego mniejszych braci, Grandes Jorasses! Ale zanim, musiałam dotrzeć na camping. Po zaopatrzeniu się w Courmayeur w jedzenie, ruszyłam w stronę Val Ferret. Mając już 2800 metrów przewyższenia w nogach, stawiłam czoła kolejnym 300. Nie spodziewałam się jednak, jak stromym. 3 km o średnim nachyleniu 9% po ciężkim dniu sprawiły, że płakałam, krzyczałam i przeklinałam siebie za planowanie trasy, Włochów za ich strome drogi i wodę w małym workoplecaku za to, że była tak ciężka. Jedyną rzeczą, która nadal pchała mnie naprzód, była myśl o odpoczynku następnego dnia.

Ciąg dalszy nastąpi...
Strava - Prolog - Colle della Maddalena, Collina di Superga
Strava - Etap 1 - Val di Susa, Colle delle Finestre
Strava - Etap 2 - Sestriere, Moncenisio, Col du Mont-Cenis
Strava - Etap 3 - Col du l'Iseran, La Rosière, Col du Petit-Saint-Bernard, Courmayeur