Tour of Alps - Część 4

Etap 11 - z La Condamine-Châtelard do Cuneo
Poranek przywitał mnie dźwiękiem mżawki bębniącej o namiot. Prognoza co prawda zapowiadała możliwe opady, lecz faktyczny deszcz zawsze dołuje trochę bardziej. Poranek miałam przez to długi, powolny i senny. Nie miałam nic konkretnego na śniadanie, więc dokończyłam przekąski z dnia poprzedniego, nadal grzejąc się w ciepłym śpiworze. Ale czas powoli się kurczył — jeśli chciałam mieć zapasowy dzień, tak na wszelki wypadek, to wiedziałam, że muszę przejechać przynajmniej jedną przełęcz — bez względu na pogodę.
Spakowałam tyle, ile mogłam, siedząc jeszcze w bezpiecznym schronieniu, lecz w końcu musiałam wyjść. Leniwie i niechętnie złożyłam mokry namiot. Gdy rower był już zapakowany i gotowy do drogi, zauważyłam, że z przedniej opony całkowicie zeszło mi powietrze. Fuck! To nie miało żadnego sensu — przecież jeszcze dwa dni temu była w idealnym stanie. Poszłam do altanki przy recepcji, żeby sprawdzić, co się stało.
Zdjęłam koło, oponę i dętkę. Opona wydawała się nienaruszona. Nie byłam też w stanie ani usłyszeć, ani wyczuć uchodzącego powietrza z dętki. Dziwne. Po trzykrotnym sprawdzeniu zarówno dętki, jak i obręczy, zrzuciłam winę na duchy albo inną niewyjaśnioną siłę i zabrałam się za pompowanie.
Napompowanie koła do komfortowego ciśnienia zajęło mi trochę czasu. W międzyczasie rozmawiałam z polską motocyklistką, która również nocowała na tym samym kempingu. Wymieniałyśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami na temat jazdy po górach, porównując trudności i zalety naszych środków transportu. Wkrótce jednak opona była już napompowana, a ja zrobiłam się mega głodna. Pożegnałam się i leniwie ruszyłam w stronę Jausiers.
Zatrzymałam się w piekarni, kupiłam słodkie wypieki i kanapkę. Było 10 stopni Celsjusza — dość zimno, zwłaszcza dla mnie — a mżawka wciąż nie ustępowała. Niezbyt idealna pogoda na moje osobiste Souvenir Henri Desgrange, czy też Cima Coppi, jeśli ktoś woli — Cime de la Bonette, wznoszącą się na 2802 m. Ale, jak wspomniałam, zostały mi tylko trzy dni do lotu powrotnego, więc nie miałam możliwości przesunięcia tego planu. Zjadłam śniadanie i ruszyłam w stronę Bonette.
Ubrana w ochraniacze na buty, legginsy założone na szorty kolarskie i kurtkę przeciwdeszczową pedałowałam ostrożnie, powoli się wspinając. Pogoda stopniowo pogarszała się, a widoczność była niemal zerowa. Jedynymi widocznymi elementami krajobrazu była najbliższa dolina i zamglone sylwetki odległych gór. Przez spory fragment dolnej części podjazdu skupiałam się jedynie na jeździe i radzeniu sobie z deszczem, który stał się dość jednostajny. Minęłam kilkoro innych rowerzystów i w myślach dziękowałam sobie za spontaniczną decyzję o zabraniu wodoodpornych ochraniaczy na buty.

Po około pół godzinie wspinaczki usłyszałam pierwszy grzmot — a potem kolejny — odbijające się echem w dolinach. Były co prawda daleko i nie towarzyszyły im błyski, lecz kto raz usłyszy burzę w górach, nie pomyli jej z niczym innym. Zatrzymałam się, wyciągnęłam telefon i sprawdziłam radar. Oczywiście — dwa wyładowania w pobliżu Bonette. Po prostu idealnie.
Nie wiedząc, jak sytuacja się rozwinie, lecz absolutnie nie czując się komfortowo z jazdą w burzy, zwiększyłam nieco moc. Przy każdym grzmocie zatrzymywałam się i sprawdzałam radar, próbując ocenić ryzyko. Normalnie po prostu używałabym telefonu w trakcie jazdy, ale ponieważ deszcz stawał się coraz intensywniejszy, musiałam sięgać po niego do tylnej kieszeni, ukrytej pod kurtką przeciwdeszczową, kilkakrotnie przecierać ekran w trakcie korzystania, a potem siłować się z materiałem, żeby schować telefon z powrotem.
Wtedy dostrzegłam przy drodze szopę. Skręciłam w jej stronę, szukając schronienia. Była opuszczona. Zajrzałam do środka. Wyglądała, jakby mogła runąć przy pierwszym, lepszym podmuchu wiatru — szczeliny w podłodze, nadpalone belki nośne, kruszące się ściany. Wyglądała upiornie. Oparłam lekko rower o ścianę tak, żeby woda nie kapała na podsiodłówkę, a sama stanęłam w drzwiach, uważając, by nie wejść za próg ani na centymetr, po czym zaczęłam nerwowo odświeżać radar opadów i wyładowań, śledząc burzę.
Lecz ta zdawała się wisieć w miejscu. Po mniej niż dziesięciu minutach doszłam do wniosku, że trafienie piorunem jest jednak mniej prawdopodobne niż poślizgnięcie się i upadek przez spróchniałą podłogę na parter rudery. Zimno również zaczęło dawać mi się we znaki — stojąc w bezruchu czułam, jak powoli marznę, a nie chciałam dopuścić do momentu, w którym zacznę się telepać. Byłam na wysokości około 1 700 m i wiedziałam, że 300 m wyżej znajduje się schronisko. Porzuciłam więc swoje prowizoryczne schronienie i wróciłam na drogę, w deszcz, który zamienił się w regularną ulewę.
Z ogromnym niepokojem zaczęłam cisnąć. Jechałam całkowicie na wyczucie, ale co jakiś czas sprawdzając wysokość, mimowolnie zerkałam na moc. Licznik stabilnie pokazywał okolice progu! Dawno już nie jechałam tak mocno! Chciałam jak najszybciej dotrzeć w bezpieczne, ciepłe miejsce.
Wspinaczka do Halte 2000 zajęła mi dokładnie 20 minut. Byłam już kompletnie przemoczona, a jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed przemarznięciem, była intensywność jazdy. Wraz ze wzrostem wysokości temperatura spadła jeszcze bardziej — teraz było to już tylko 7 stopni. W restauracji przywitało mnie ciepło palącego się kominka, krąg szosowców i rowerzystów górskich oraz tabliczka z napisem „Brak płatności kartą, tylko gotówka”. No i tyle z moich marzeń o gorącej herbacie. Powiesiłam kurtkę przy kominku i przysiadłam się do reszty, żeby się trochę wysuszyć.
Niestety, po pewnym czasie — ponieważ była to jednak restauracja, a nie górskie schronisko, a większość z nas nie miała gotówki, by cokolwiek kupić — zostaliśmy uprzejmie wyproszeni w deszcz. Na szczęście kurtka zdążyła już niemal całkiem wyschnąć, a ja byłam na tyle rozgrzana, że wyjście na zewnątrz nie przerażało mnie tak bardzo. Deszcz wciąż padał, ale przynajmniej nie przybrał na sile. Z racji dziury zasięgowej nie mogłam sprawdzić sytuacji burzowej, ale od jakiegoś czasu nie słyszałam już żadnych grzmotów. Uznałam to za dobry znak.

Wskoczyłam z powrotem na rower i zaczęłam pedałować, szybko łapiąc rytm. Po chwili zdjęłam przemoknięte rękawiczki — były obrzydliwie zimne i wilgotne. Krajobraz zrobił się ponury — bladozielona trawa przeplatała się z szarymi skałami, a całkowicie zachmurzone niebo dopełniało mrocznego klimatu. Powietrze było wilgotne od deszczu, przez co góry majaczyły za mleczną zasłoną. Był to kolejny, zupełnie inny krajobraz w porównaniu do poprzednich dolin. Nie można było powiedzieć, że był zupełnie jałowy, ale sprawiał wrażenie odludnego i nieprzyjaznego — zwłaszcza w takiej pogodzie.
Gdy przekroczyłam 2 200 m, teren stał się jeszcze bardziej surowy, zwłaszcza w spiętrzeniach doliny. Powyżej 2 500 m z każdym kolejnym zakrętem trawa stawała się coraz rzadsza i bledsza, zmieniając kolor z bladozielonego na przygaszony brąz, a spod niej zaczęły przebijać się fragmenty odsłoniętej ziemi.
Stopniowo zdobywałam wysokość — zakręt po zakręcie, jedna agrafka za drugą. Minął mnie jeden kolarz, a ja wyprzedziłam kolejnych dwóch lub trzech. Nie było nas wiele na drodze. Warunki były gdzieś pomiędzy trudnymi a ekstremalnymi. Im wyżej byłam, tym zimniej się robiło. Do tego pojawił się wiatr — najpierw umiarkowany, ale wkrótce wiał już tak mocno, że musiałam walczyć nie tylko z nachyleniem, ale i o to, by utrzymać się na drodze. Jadąc pod wiatr, czułam, jakbym w ogóle nie posuwała się naprzód. Było tak trudno, że przestałam zwracać uwagę na deszcz. Po prostu już mi nie przeszkadzał. W pewnym momencie zrobiło mi się boleśnie zimno w dłonie — tak bardzo, że musiałam się zatrzymać i z powrotem założyć przemoczone rękawiczki. Przeklikałam szybko ekrany na moim Wahoo. Temperatura spadła do 4 stopni. Nic dziwnego, że moje mokre palce wydawały się, jakby miały zaraz odpaść!
Jazda w deszczu to sztuka cierpienia — lecz w innym wymiarze. Nie walczysz o lepszy czas ani nie ciśniesz, żeby urwać minutę na podjeździe. Walczysz o przetrwanie, zwłaszcza w górach, gdzie temperatura spada, a wiatr próbuje urwać ci głowę. Czas płynie inaczej. Krajobraz wydaje się nieprzyjazny — jakby góry same mówiły: „Nie chcemy cię tu. Wracaj do domu!”. Lecz mimo to ciśniesz dalej. Wymaga to ogromnego wysiłku, zarówno psychicznego, jak i fizycznego, ale nie przestajesz jechać. Nie koncentrujesz się na niemal nieistniejących widokach — skupiasz się na utrzymaniu ciepła poprzez równomierny wysiłek. A gdy mijasz inną rowerzystkę czy rowerzystę, wiecie, że jesteście twardzielami — jedziecie, mimo paskudnej pogody.
Walcząc z pogodą nawet nie zauważyłam, kiedy deszcz ustał. Wiatr wciąż wiał z impetem. Wkrótce minęłam grań i Faux Col de Restefond, i po raz pierwszy zobaczyłam La Bonette — ciemną piramidę unoszącą się w oddali, z wyraźnie wyciętą drogą przecinającą jej zbocze. Tutaj podjazd nieco się wypłaszczył, więc mogłam odetchnąć, nadal jednak mierząc się z wyjącym wiatrem.
Col de la Bonette to wąska przełączka na wysokości 2 715 m — zaledwie 59 metrów niżej niż Col de l’Iseran. Leży poniżej szczytu o tej samej nazwie. Dotarłam do małego skrzyżowania wykutego w skale i rozpoczęłam ostatni zryw ku górze. Bonette okala najwyżej położona asfaltowa droga we Francji, sięgająca dokładnie 2 802 metrów. Ostatni kilometr podjazdu jest jednocześnie tym najbardziej stromym. Cała pętla to wąska, jednokierunkowa droga. Piramidalny wierzchołek góry — jałowy, czarny, niemal księżycowy stos kamieni — stanowił wyraźny kontrast wobec zieleni otaczających dolin.


Walczyłam z całych sił, by dotrzeć na szczyt, co jakiś czas wstając z siodełka. Dzięki wiatrowi byłam już całkowicie sucha, a deszcz był tylko wspomnieniem, żywym jedynie w postaci mokrego asfaltu pod kołami. Ostatnie metry niemal sprintowałam, po czym zatrzymałam się i wypuściłam z siebie ogromne westchnienie ulgi. Zauważyłam przy tym, że po niemal dwóch tygodniach na wysokości, przejeżdżając przez najwyżej położone asfalty we Francji — tego dnia nie odczuwałam już skutków niskiej ilości tlenu, w przeciwieństwie do l’Iseran zaledwie kila dni wcześniej. Magia aklimatyzacji.
Na szczycie był jeszcze jeden kolarz. Przywitaliśmy się, gratulując sobie nawzajem. Początkowo planowałam wejść na sam wierzchołek, ale wiatr był zbyt silny, a temperatura nadal utrzymywała się w granicach 4–5 stopni, więc porzuciłam ten pomysł. Szybko zrobiłam kilka zdjęć i uznałam, że najwyższa pora uciec z tej niegościnnej alpejskiej strefy.

Trochę się obawiałam tego zjazdu. Droga wciąż była mokra po deszczu, a moje wcześniejsze doświadczenia z hamowaniem na mokrych karbonowych obręczach były, delikatnie mówiąc, dalekie od ideału. Przypomniałam sobie jednak dwie kluczowe lekcje, które od tamtego czasu zdążyłam przyswoić — planować zjazd i punkty hamowania ostrożniej niż zwykle oraz pamiętać, że wyższa prędkość pomagaja obręczom szybciej schnąć. Uzbrojona w tę wiedzę, rozpoczęłam zjazd.
Na początku jechałam bardzo ostrożnie — moim największym zmartwieniem był wiatr. Przy niewielkiej sylwetce i torbie na ramie działającej jak żagiel, miałam trudności z utrzymaniem prostego toru jazdy. Na szczęście im niżej, tym wiatr stawał się słabszy i mogłam zacząć przyspieszać.
Minęłam kolarza, który zjeżdżał na oko 15–20 km/h, drżąc z zimna i kurczowo trzymając się klamek. Wtedy uświadomiłam sobie, że nadal miałam na sobie tylko letnią koszulkę i cieniutką kurteczkę, a mimo to było mi tylko lekko chłodno. Moja „zachowawcza” prędkość 30–45 km/h? Może wcale nie była tak ślimacza, jak mi się wydawało.
Mijając zniszczone ruiny starego obozu wojskowego, zauważyłam, że wiatr całkowicie ustał. Mogłam się trochę rozluźnić. Nadal ostrożnie, uważając na mokrą nawierzchnię, zaczęłam ponownie cieszyć się zjazdem — i widokami.
Do Saint-Étienne dotarłam o 13:00 — wciąż było wcześnie. Było znów ciepło i słonecznie, i nagle wszystko wydawało się przyjemne. Prognozy nie zapowiadały już żadnego deszczu. Podczas wspinaczki na Bonette czułam się dobrze i świeżo, i mimo absolutnie fatalnej pogody, fizycznie nie miałam żadnego kryzysu. Postanowiłam jechać dalej. Zaczęłam zjazd do miejscowości Isola, skąd znów zaczęłam się wspinać — tym razem w kierunku Isola 2000, i dalej na Col de la Lombarde.

Początek podjazdu wydawał się stromy — przynajmniej przez chwilę. Kilka agrafek, niemal ukrytych między lasem a urwiskiem, pozwoliło mi szybko zyskiwać wysokość. Co jakiś czas drogę przecinała trasa MTB. Znów zrobiło się ciepło, tak jak lubię — około 28 stopni Celsjusza. Bawiłam się świetnie. Jechałam równym tempem, nie przeciążając się. Oczywiście czułam zmęczenie całym wyjazdem, ale podjeżdżało mi się komfortowo. Krótko porozmawiałam z napotkanym gravelowcem o różnicach w przełożeniach, a potem ruszyłam dalej.


Zbliżając się do wioski zauważyłam namalowane na drodze napisy, przypominające mi, że niecały miesiąc wcześniej Pogačar zdominował tu konkurencję. Nagle zdałam sobie sprawę, że właśnie skończyło mi się picie! Do szczytu pozostało jeszcze sześć kilometrów, więc gorączkowo zaczęłam szukać wody. Bezskutecznie. Żadnego kraniku w pobliżu, żadnego bezpiecznego strumienia, żadnego otwartego baru ani sklepu. Nie było nawet kogo poprosić o kranówkę.


Zaraz za wioską droga znów się wypiętrzyła. Wkrótce moje ciało zaczęło wysyłać sygnały ostrzegawcze. Zero wody. Dwadzieścia siedem tysięcy metrów przewyższenia w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Musiałam się bardzo pilnować, żeby nie „wybuchnąć” — ani fizycznie, ani psychicznie.
Droga wspinała się pod wyciągami narciarskimi, wijąc się przez Alpejskie hale z oszałamiającymi widokami. Podczas ostatnich 200 metrów przewyższenia jedna myśl dodawała mi sił — że to moja ostatnia przełęcz tej wyprawy.


Początkowo planowałam zakończyć ten dzień po zjeździe, gdzieś między Vinadio a Demonte. Następnego dnia chciałam przekroczyć Col de Fauniera, zjechać do Stroppo, a potem zmierzyć się z Col de Sampeyre i dotrzeć do wioski o tej samej nazwie. Ale z niebezpiecznie słabnącymi przez ostatnie dni nogami musiałam odpuścić i zostawić te dwa podjazdy na inną okazję. Część mnie oczywiście żałowała skrócenia trasy i straconej szansy na zobaczenie nowych terenów. Ale jedno spojrzenie na profile podjazdów uświadomiło mi, że albo bym ich nie podjechała, albo "zniszczyła się" poza najśmielsze wyobrażenia.


Tuż przed przełęczą włączyłam na liczniku profil wysokości i zaczęłam odliczać metry do końca. Patrząc na Wahoo, wtoczyłam się na Col de la Lombarde.
Zatrzymuję się, biorę głęboki oddech i rozglądam się, chłonąc krajobraz. I wtedy nagle zalewa mnie fala emocji. Czuję radość z bycia w tak niewyobrażalnie pięknym miejscu. Szczęście z pokonania kolejnego podjazdu. Słodko-gorzką melancholię, wiedząc, że to ostatnia przełęcz tej podróży. A przede wszystkim wdzięczność — za siłę i zdrowie, które pozwoliły mi podjąć się tak ogromnego wyzwania, za przywilej przeżycia tej przygody w pełni. Pozwalam sobie na te wszystkie emocje, wszystkie naraz, i czuję się wolna. Wolna i wyzwolona.


Ale dzień się jeszcze nie skończył. Robiło się późno, a przede mną był jeszcze zjazd!
Bardzo wąska, kręta droga była nadspodziewanie ruchliwa, co nie sprzyjało szybkiemu zjazdowi. W górnych partiach kilku uprzejmych kierowców mnie przepuściło, lecz poniżej granicy lasu musiałam mocno zwolnić, żeby slalomem omijać dziury — nawierzchnia była fatalna. Mimo kiepskiego asfaltu naprawdę cieszyłam się tym zjazdem — był wymagający technicznie, ale jednocześnie piękny i różnorodny. Droga początkowo wiła się przez otwartą strefę subalpejską, potem, poniżej górnej części lasu, biegła wzdłuż głębokiego wąwozu, z okazjonalnymi serpentynami. Cały czas myślałam, jak wspaniale byłoby kiedyś to podjechać...
Niedługo później dotarłam do Vinadio. Lecz po raz kolejny kemping był pełny i nie było żadnego sposobu, żeby przekonać obsługę do znalezienia dla mnie miejsca. Pamiętałam, że w Demonte było jeszcze jedno czy dwa pola namiotowe. Zawróciłam na główną drogę i zaczęłam zjazd.
Jechałam główną droga, a ponieważ wróciłam do Włoch, w ciągu zaledwie dziesięciu kilometrów kilku kierowców wyprzedziło mnie niebezpiecznie blisko. Włosi jeżdżą tak samo źle, jak Polacy, jeśli chodzi o wyprzedzanie kolarzy.
Gdzieś między Vinadio a Demonte, w małej wiosce, w końcu dostrzegłam kran! Byłam tak skoncentrowana na zjeździe, a potem na szukaniu kempingu, że całkowicie zapomniałam, jak bardzo byłam spragniona. Minęło ponad póltorej godziny, odkąd skończyło mi się picie w bidonach! Wypiłam tu tyle wody, ile mój żołądek mógł pomieścić, napełniłam bidony po brzegi, a potem skupiłam się na szukaniu noclegu.
Włączyłam Google Maps i zaczęłam szukać kempingu. Ponieważ wciąż byłam wysoko w dolinie, przyszła mi do głowy pewna myśl — czemu by nie zjechać jak najniżej, by skrócić trasę na kolejny dzień? Znalazłam kemping na obrzeżach Cuneo i zadzwoniłam. Mieli wolne miejsca!
Bez wahania wskoczyłam na siodełko i ruszyłam dalej, zdeterminowana, by dotrzeć tam w miarę szybko.
Dotarłam do Cuneo tuż po 18:00, po moim największym dniu w trakcie tej wyprawy — 145 km i 3200 metrów przewyższenia. Całkowicie wyczerpana, zameldowałam się w recepcji i poszłam w stronę swojego miejsca na namiot.
Kemping był przepełniony.
Trafiłam do wakacyjnej imprezowni — panowała tu zupełnie inna atmosfera niż w małych, przytulnych, cichych kempingach wysoko w górach. Ledwie udało mi się znaleźć kawałek miejsca na namiot, po czym od razu poszłam pod prysznic. Później zjadłam pizzę w lokalnym barze, doładowując energię po wyczerpującym dniu.
Uśnięcie trochę mi zajęło — głównie przez głośną muzykę, hałas i hordy pijanych, śpiewających włoskich nastolatków.
Etap 12 – z Cuneo do Turynu
Kiedy obudziłam się około 6:30, cały camping wciąż głęboko spał – najprawdopodobniej dochodząc do siebie imprezie dnia poprzedniego. Pakując się, dopompowałam przednie koło, z którego znowu zeszło powietrze. Tym razem nie sprawdzałam już opony – założyłam, że jeśli wytrzymała poprzedni dzień, to równie dobrze może wytrzyma jeszcze jeden.
Zjadłam ostatni liofilizat, w barze zamówiłam espresso i puszkę coli, zgarniając przy okazji pełne dezaprobaty spojrzenie baristy. Niezrażona, wsiadłam na rower i ruszyłam w kierunku Turynu – w ostatnią, płaską, łatwą trasę po dniach nieustannego pedałowania przez góry.
Ponieważ porzuciłam swój pierwotny plan około 30 km wcześniej, poprosiłam przyjaciółkę o zaplanowanie nowej trasy z campingu do hotelu – więc spora jej część była niespodzianką. Moje jedyne życzenie? Miała być płaska. Na początku prowadziła tuż u podnóży gór, by potem przez równiny skręcić do Turynu.

Po zaledwie 10 kilometrach zaczęłam czuć, jak mój mózg krzyczy: NUDZI MI SIĘ.
Rzadko jeżdżę płaskie trasy, szczególnie sama, właśnie z tego powodu. Bez podjazdów, zjazdów i ciągle zmieniającego się terenu, odhaczanie kilometrów zawsze wydawało mi się monotonne. Dodajmy do tego moją budowę stworzoną do podjazdów, brak wystarczającej mocy, żeby utrzymać dużą prędkość na płaskich drogach, i można łatwo zrozumieć, dlaczego nie potrafię cieszyć się tym tak, jak bym chciała.


Trasa prowadziła mnie przez małe, malownicze miasteczka i ciche boczne drogi, oferując na szczęście nieco różnorodności wśród niekończących się pól. Ruch nie stanowił problemu, więc pedałowałam spokojnie, starając się trzymać niską moc. Przejeżdżając przez sady, znów zostałam "Skomootowana"! Tym razem jednak było to całkiem przyjemne – bez podjazdów do pokonania, po prostu lekkie szutrowe "premiumy". Później trasa połączyła się ze ścieżką rowerową – dawną linią kolejową przekształconą w drogę dla rowerów, prowadzącą przez rozległe równiny Piemontu. Otoczona polami kukurydzy, jechałam w spokojnym, prawie medytacyjnym rytmie.


Za Vigone ścieżka kierowała się w stronę Pinerolo. Ja musiałam jednak dotrzeć do Turynu, wróciłam więc na normalne drogi. Z każdym kilometrem czułam, że zbliżam się do celu – końca tej przygody. Ledwo zauważyłam, kiedy pola zmieniły się w podmiejski krajobraz, aby już po chwili jechać zatłoczonymi drogami stolicy Piemontu. W przeciwieństwie do jazdy dwa tygodnie wcześniej, tym razem nie napotkałam żadnych agresywnych kierowców czy pasów rowerowych znikające w środku parków. Po prostu typowy przejazd przez miasto.
W trakcie całej jazdy czułam, że moje przednie koło mięknie – co prawda ledwie odczuwalnie, ale jednak. Gdy jechałam już przez Turyn, opona była już całkiem miękka, ale liczyłam, że jednak uda mi jakoś dojechać. Niestety, na mniej niż dwa kilometry przed celem, dobiłam obręcz, wpadając w dziurę w jezdni. Obawiając się, że ją zniszczę, zatrzymałam się i dopompowałam na tyle, by dotrzeć do hotelu.


Po nieco ponad czterech godzinach jazdy, tuż przed 13:00, dotarłam na Piazza Bodoni, kończąc moją pętlę przez Alpy. Czułam mieszankę emocji – smutek, że przygoda dobiegła końca, ale również ulgę i radość, że udało mi się ją zakończyć bez uszczerbku na zdrowiu i niemal całkowicie zgodnie z planem.
Wróciwszy do hotelu, wzięłam prysznic i rozebrałam rower – wiedząc, że jeśli tego nie zrobię, pokusa, by następnego dnia wybrać się na ostatnią jazdę, może okazać się zbyt silna, by jej się oprzeć.
Epilog
Ostatni dzień we Włoszech spędziłam bawiąc się w zwykłą turystkę. Odwiedziłam Muzeum Lavazzy, poszłam na bardzo długi spacer mniej uczęszczanymi ścieżkami wzdłuż dwóch rzek płynących przez Turyn, po czym skierowałam się na bardziej wydeptane ścieżki przez znane parki i place. Dzień zakończyłam wizytą w Pałacu Królewskim i jego przepięknej galerii sztuki.


Oczywiście rozważałam, czy jednak nie wcisnąć gdzieś krótkiej przejażdżki. Na szczęście przewidziałam tę pokusę - rower był już rozłożony i bezpiecznie spakowany.
Następnego ranka sprawdziłam opcje transportu i tym razem wybrałam autobus do Porta Susa, oszczędzając sobie godziny zmagań z historycznymi, ale niesłychanie nierównymi chodnikami Turynu.







Samolot wjeżdza na pas startowy, a ja gapię się przez okno. Przyspieszamy. Turyński terminal błyskawicznie ucieka, niknąc gdzieś z tyłu. W oddali Alpy schowały się w welonie chmur pogarszającej się pogody, jakby szepcząc "Twoja przygoda dobiegła końca. Czas wrócić do domu." Lecz głęboko w sobie wiem, że wrócę — szybciej, niż za trzy lata. Alpy powoli stają się moim ulubionym miejscem.
Samolot unosi się w powietrze, a ja w sentymentalnym geście kładę dłoń na oknie, jakbym chciała dosięgnąć gór z oddali. Zakręcamy, kierując się w stronę Polski, zostawiając Alpy za sobą. Już za nimi tęsknię, wciąż niosąc ich magię w sobie.

Koniec.
Strava - Etap 11 - Cime de la Bonette, Col de la Lombarde
Strava - Etap 12 - Cuneo - Torino