Tour of Alps - Część 3
Rest day – Lac de la Douche
Wreszcie dzień odpoczynku! Obudziłam się stosunkowo późno i przez chwilę leniuchowałam w namiocie (tak długo, jak pozwalało na to wschodzące słońce). Następnie wybrałam się na krótki spacer do miejscowej piekarni po świeżo upieczone bagietki. W połączeniu z serkiem były po prostu niesamowite. Postanowiłam spędzić dzień powoli i skupić się na porządnym odpoczynku. Po zrobieniu prania usiadłam przed namiotem, wpatrując się w góry i podjadając przekąski. Pogoda była wspaniała.
Po jakimś czasie zaczęłam się jednak trochę nudzić, więc odpaliłam Komoota w poszukiwaniu krótkiego, przyjemnego szlaku, żeby rozprostować nogi. Szybko znalazłam interesującą trasę, wrzuciłam do małego worko-plecaka bidony z izo i trochę przekąsek, i wyruszyłam.
Ścieżka do szlaku była łatwa i spokojna. Potem nawierzchnia zrobiła się kamienista, a nachylenie zaczęło się zwiększać. Moje minimalistyczne barefootki nie miały amortyzacji, więc czułam każdy kamień wbijający się w podeszwy moich stóp. Wkrótce tętno zaczęło mi gwałtownie rosnąć. Wyciągnęłam butelkę z plecaka i kontynuowałam marsz, popijając co kilka minut. W szybkim tempie zdobywałam wysokość i zanim się zorientowałam, opuściłam las, który ustąpił miejsca otwartemu, górskiemu krajobrazowi. Kilka minut później dotarłam do pierwszego punktu na trasie: Lac de la Douche.
Znalazłam przyjemne miejsce na odpoczynek, usiadłam i sprawdziłam zegarek. Oczywiście. Zamiast spokojnego, regeneracyjnego spaceru, niemalże przebiegłam ten odcinek. Klasyczna ja. Mając na uwadze bombę z dnia poprzedniego, skróciłam wędrówkę i zostałam nad jeziorem. Totalny chill. Wiedziałam, że bez problemu przeszłabym zaplanowaną trasę, ale byłam też świadoma, że takie tempo nie byłoby na dłuższą metę rozsądne. Siedziałam sobie więc nad turkusowym jeziorkiem, chłonąc majestatyczny widok otaczających mnie szczytów.
W drodze powrotnej odkryłam, że mimo braku amortyzacji w butach, zbieganie stromych odcinków było dla mnie i tak łatwiejsze niż ostrożne schodzenie krok po kroku. Częściowo więc schodziłam, częściowo zbiegałam, by następnie obrać dłuższą trasę z powrotem na kemping.
Nic więcej nie wydarzyło się tego dnia. Zjadłam niesamowitego burgera z pobliskiego food trucka, posłuchałam muzyki wykonywanej na żywo przez lokalnego artystę i poszłam spać, zastanawiając się, co zrobić z podjazdem na Col du Granon następnego dnia.
Etap 8 - Le Monêtier-les-Bains to Guillestre
Col du Granon miał być pierwszym podjazdem dnia, zaraz po krótkim zjeździe. To właśnie tutaj w 2022 roku Jonas Vingegaard zdominował konkurencję, a Tadej Pogačar przeżył chwile słabości na królewskim etapie Tour de France. Oczywiście, że chciałam go podjechać. Jednocześnie, był to dziesięciokilometrowy, brutalnie stromy podjazd o średnim nachyleniu ponad 9% — dokładnie to, co uwielbiam. Jednak na tym, etapie wyprawy nieco się go obawiałam. Jako dead-end, łatwo było mi go ewentualnie pominąć bez zmiany całej trasy.
Czułam się dobrze — świeżo wręcz — i postanowiłam spróbować. Skręciłam. Chciałam sprawdzić, jak moje ciało zareaguje na takie nachylenie. Droga nagle zaczęła gwałtownie piąć się w górę, a moje uda szybko zaprotestowały. Walczyłam, jadąc od krawędzi do krawędzi, powstrzymując łzy. Po dwóch minutach wiedziałam, że muszę odpuścić. Wytrzymałam do najbliższego skrzyżowania, gdzie skręciłam w stronę Briançon. Później zdałam sobie sprawę, że nie jechałam standardową trasą tego podjazdu — mój „skrót” przez miasto był znacznie bardziej stromy niż kanoniczna trasa. Może, gdybym to wiedziała, spróbowałabym jechać dalej. Ale w tamtej chwili wycofanie się było jedyną rozsądną opcją.
Wróciłam na główną drogę, a kilka minut później siedziałam już w kawiarni w Briançon, czekając, aż otworzy się Decathlon. Zaopatrzyłam się tam w batony, żele i liofilizaty. Po krótkim spacerze przez centrum miasta i zakupie kilku pamiątek rozpoczęłam powolny podjazd na Col d’Izoard.
Podjazd z Briançon wije się przez obrzeża miasta, gdzie zabudowa stopniowo rzednie wraz z wysokością. Krajobraz zmienia się w mieszankę alpejskich łąk i lasów, a droga rzeźbi linię wzdłuż krawędzi doliny. Po prawej stronie co jakiś czas widać strumień, płynący w stosunkowo płytkim wąwozie. Krajobraz jest tam zupełnie inny niż po drugiej stronie doliny, którą jechałam z Ville-Vieille trzy lata temu. Jednak mimo tej "inności" przypominał mi, jak bardzo kocham tę przełęcz i dlaczego musiałam tu wrócić.
Droga do tego momentu była łatwa — średnie nachylenie nie przekraczało 5%. Jechałam lekko, balansując na granicy stref 2 i 3. Wkrótce dotarłam do wioski Cervières. Ponieważ zrezygnowałam wcześniej z Granonu, czułam się nienasycona, więc postanowiłam wybrać się na zaplanowany od dawna objazd.
Podjazd z Cervières w kierunku Les Fonts rozpoczyna się trzykilometrowym odcinkiem o stabilnym nachyleniu 7%. Droga jest wąska, zniszczona, z nieznacznym ruchem. Wije się wzdłuż ściany doliny, oferując oszałamiające widoki na Cervières poniżej i na główną drogę w kierunku Izoard. Po wyjechaniu nad piętro doliny przekracza pozostałości alpejskiego odcinka Linii Maginota i zmienia się w niemal płaską trasę wzdłuż dna doliny. W końcu asfalt się urywa. Tu droga przeistacza się w szlak pieszy — tędy prowadzi trudniejszy wariant rajdu Torino-Nice, pieszo-rowerowa alternatywa dla przełęczy Izoard. Zatrzymałam się tam na chwilę, odpoczywając i delektując się spokojem, po czym zawróciłam w stronę głównej przełęczy.
Zjeżdżając przez maleńkie wioski, w Cervières wróciłam na główną drogę. Nachylenie zaczęło stopniowo rosnąć, stabilizując się w końcu na poziomie 9%. Po minięciu malowniczej osady Le Laus droga poprowadziła mnie przez las. Jadąd wąskim pasem rowerowym na skraju jezdni, stopniowo zdobywałam wysokość. Jechałam "w tempie", kontrolując wysiłek. Nagle las ustąpił, odsłaniając oszałamiającą panoramę otaczających szczytów. Chwilę później dostrzegłam Refuge Napoleon wznoszący się nad drogą, sygnalizując, że jestem blisko szczytu.
Ostatni odcinek podjazdu składał się z serii serpentyn otoczonych rzadkimi drzewami, krzewami i kamiennymi murkami wspierającymi krawędzie drogi. Jechałam spokojnie, utrzymując niską kadencję i kontrolując moc. W końcu dotarłam do ostatniego zakrętu, po czym wjechałam na przełęcz, gdzie przywitał mnie znajomy widok na drugą stronę. Byłam zachwycona, że udało mi się pokonać ten podjazd równomiernie i w pełni kontroli, zwłaszcza po porażce tego samego poranka.
Na szczycie mogłam w końcu odpocząć. Zjadłam słodkie bułki kupione jeszcze w Le Monêtier. Chciałam też kupić jakieś drobne pamiątki — magnesy na lodówkę. Niestety, kiosk nie akceptował płatności kartą, więc musiałam zrezygnować z tego pomysłu.
Z czasem wiatr się wzmógł, zaczęło robić się chłodno, więc założyłam kurtkę i rozpoczęłam zjazd. Jechałam powoli, chłonąc widoki. Było to w końcu moje ulubione miejsce w Alpach. Pierwsza krótka seria serpentyn doprowadziła mnie do jednego z najbardziej surrealistycznych miejsc w tej okolicy — La Casse Déserte. Ten jałowy, skalisty krajobraz nieco poniżej przełęczy często porównuje się do krajobrazu księżycowego. To, jak kontrastuje z bujnym zielonym lasem zaledwie sto metrów niżej sprawia, jest to jedno z najbardziej magicznych miejsc, przez które kiedykolwiek jechałam.
Tuż przed końcem tej "pustynnej" części krajobrazu droga na krótko wspina się, po czym stromymi zakrętami gwałtownie opada w las. Znając ten odcinek, puściłam hamulce, mocno przyspieszając po każdym zakręcie, czerpiąc radość z prędkości. Gdy las się skończył, a droga wyprostowała, skuliłam się w aerodynamiczną pozycję, aby jeszcze zwiększyć prędkość. Niestety, wkrótce utknęłam za ciężarówką. Bez miejsca na wyprzedzenie musiałam dostosować tempo, dopóki niżej pojazd nie zjechał z drogi.
Po szybkim, płynnym odcinku poniżej Arvieux dotarłam do głównej drogi prowadzącej między Guillestre a Ville-Vieille. Ten płaski odcinek, wiodący dnem doliny wzdłuż rzeki, był otoczony malowniczymi, zalesionymi ścianami. Utrzymywałam stałą, wysoką prędkość, lekko pedałując przez te oszałamiające okolice. Dolina następnie zwęziła się w szereg dramatycznych wąwozów ze stromymi, skalistymi formacjami otaczającymi drogę. Droga delikatnie wiła się wraz z rzeką, tworząc niesamowite widowisko składające się wody, skał i lasów. W końcu minęłam zalew, zamknięty przez wysoką zaporę wodną, a droga zamieniła się w balkon wiodący wysoko nad wąwozem, otwierając spektakularne widoki z góry. Po przejechaniu przez serię tuneli zjechałam prosto do centrum Guillestre.
Była niedziela, więc wszystkie sklepy były zamknięte. Zatrzymałam się w crêperii na placu i pozwoliłam sobie na czekoladowego naleśnika z lodami cytrynowymi. Był przepysny, ale niestety za mały na porządny posiłek. Pojechałam więc na kemping, rozbiłam namiot i po szybkim prysznicu wróciłam do centrum miasta na zasłużoną pizzę.
Etap 9 – Guillestre to La Condamine-Châtelard
Ponieważ poprzedniego dnia nie udało mi się zdobyć żadnego jedzenia, poranek rozpoczęłam od gotowego śniadania - owsianki. Po spakowaniu się pożegnałam parę niemieckich emerytów, z którymi zaprzyjaźniłam się poprzedniego popołudnia, i wsiadłam na rower, kierując się w stronę Col de Vars. To mniejszy podjazd, z nieco ponad 1 000 metrów przewyższenia. Biorąc pod uwagę stan moich nóg, zaplanowałam krótką trasę – tylko podjazd, i wczesny finisz.
Droga na Vars zaczyna się nagle, z głównymi trudnościami już w pierwszej połowie, i nachyleniem sięgającym 11%. Trasa wije się w górę, wyprowadzając wprost z miasta na grzbiet, a potem wspina się dalej przez mieszankę zarośli, urwisk i łąk, oferując stale zmieniający się krajobraz. Największym mankamenetem jest jednak to, że jest to główna szosa prowadząca do wioski Vars, przez co jeździ nią dużo ciężarówek, co nieco odbiera uroku.
Zawsze, gdy jestem na rowerze – z bagażem lub bez – porównuję się z innymi kolarzami wokół mnie. „Porównywanie to złodziej radości” – można by powiedzieć, i jest to prawda. Ale nawet gdy jesteś zanurzona w kolarstwie romantycznym, chłonąc ruchu i piękno otoczenia, jeśli w głębi duszy jesteś zawodnikiem, zawsze będziesz się ścigać. Z czasem, z samą sobą, by osiągnąć docelową prędkość – czy to poziomą, czy pionową – lub z ludźmi wokół ciebie. Gdy ktoś cię wyprzedza, nie możesz powstrzymać się od ocenienia, czy jest obiektywnie silniejszy. A gdy zbliżasz się do grupy kolarzy mniej więcej w swoim wieku, mijasz ich i czujesz przypływ adrenaliny, ekscytację. W tej chwili, mimo że wiesz, że zapłacisz za to później, mimowolnie pedałujesz mocniej, niż chcesz. Jesteś pełna endorfiny i czujesz, że żyjesz – pełnią szczęścia!
W dolnej połowie podjazdu prawdopodobnie przesadziłam z mocą, szczególnie biorąc pod uwagę nagromadzone zmęczenie. Pomimo regularnego jedzenia byłam zachwycona, gdy dotarłam do płaskiego odcinka biegnącego przez dolną część Vars. Ulga jednak nie trwała długo. Gdy droga ponownie zaczęła piąć się w górę, prowadząc do górnej części wioski – otoczonej budynkami ośrodków narciarskich i placami budowy – zmęczenie i ból mnie pokonały. Tym razem jednak nie czułam się przegrana. Zatrzymałam się na chwilę, żeby odpocząć, a po krótkiej przerwie znowu byłam w siodle, mozolnie wspinając się po ruchliwej drodze.
Gdy minęłam obrzeża ośrodka, droga stała się łagodniejsza, co pozwoliło mi zmniejszyć moc i jechać bardziej zachowawczo. Budynki zniknęły, ustępując miejsca alpejskim krajobrazom, które na nowo obudziły radość z jazdy. Grając w gierki sama ze sobą – tym razem nie dla motywacji czy przetrwania, ale dla zabawy i przyjemności – ostatnie 3 kilometry przejechałam w dobrym nastroju, zauważając przy okazji ciekawie wyglądający szlak enduro/XC biegnący wzdłuż drogi. Może pewnego dnia wrócę, by go wypróbować!
Z szerokim uśmiechem wjechałam na przełęcz, oczarowana widokiem, który rozciągał się za grzbietem. Po szybkim zdjęciu przełęczy ruszyłam w dół. Czując się już całkowicie pewnie, puściłam wodze, pędząc i mijając wolniejszych kolarzy, jednocześnie bezpiecznie pokonując każdy zakręt. Krajobraz był przecudny – wciąż wyraźnie górski, z nutą południowego uroku w zieleni, nieco przypominającym mi Prowansję.
Górna część zjazdu skończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Kontynuowałam jazdę drogą, spokojnie pedałując, aż dotarłam do miasteczka Jausiers. Tam zrobiłam zakupy, zjadłam prowizoryczne kanapki i przekąski, po czym wyruszyłam w stronę kampingu.
Kiedy dotarłam na miejsce, przywitał mnie rozczarowujący napis: „Brak wolnych miejsc”. Krótka rozmowa z obsługą uświadomiła mi, że nie uda się ich przekonać do zmiany decyzji. Żadne moje prośby nie przyniosły efektu. Zrezygnowana, poczułam ciężar zmęczenia. Właściciel zasugerował, żebym pojechała do Barcelonnette, ale nie miałam ochoty dokładać sobie kolejnych kilometrów do i tak już wyczerpującego dnia. Wtedy przypomniałam sobie, że widziałam banner innego kempingu niedaleko w górę doliny.
Po sprawdzeniu Google Maps i wykonaniu szybkiego telefonu z ulgą dowiedziałam się, że mają wolne miejsca. Ostatecznie nadrobiłam około 6 kilometrów i dotarłam do wspaniałego kempingu położonego w niewielkim lesie. Rozbiłam namiot między drzewami, zjadłam liofila i po popołudniowej rutynie pozwoliłam sobie na zasłużoną, choć późną kolację w lokalnej restauracji.
Etap 10 – La Condamine-Châtelard to La Condamine-Châtelard
Tego dnia w końcu mogłam sobie pozwolić na wycieczkę fakultatywną – bez bagażu! Najpierw jednak śniadanie. Pojechałam do pobliskiej osady La Condamine-Chatelard, i po szybkich zakupach mogłam delektoewać się wypiekami z małej, lokalnej piekarni. Najedzona i zadowolona ruszyłam w stronę Barcelonette, aby następnie skręcić w kierunku Col d’Allos – nieco mniej znanej przełęczy w regionie Ubaye. Wchodzi ona w skłąd dłuższej pętli prowadzącej przez trzy przełęcze: Allos, Champs i Cayolle.
Wiedziałam, że droga na Allos jest oficjalnie zamknięta, ale słyszałam plotki, że rowerem da się przejechać, więc postanowiłam spróbować. Podjazd zaczynał się łagodnie, a droga wiła się wzdłuż ściany doliny wąskim balkonem wykutym w skalnym klifie. To była spokojna wspinaczka, idealny kontrast do poprzednich dni pełnych mozolnych podjazdów. Z lekkim rowerem, bez bagażu, mogłam kręcić niemal bez wysiłku, przynosząc upragnioną ulgę dla nóg. Najlepsze jednak było to, że nie było żadnego ruchu samochodowego.
Po około godzinie dotarłam do barykady. Górny odcinek był zamknięty z powodu remontu. Zatrzymałam się przy szlabanie i stałam, jakbym czekała, aż pojawi się ktoś, kto pozwoli mi jechać dalej. Nie minęło 10 minut, gdy kilku zjeżdżających kolarzy potwierdziło, że choć droga jest w złym stanie – da się przejechać. Nikt też tam aktualnie nie pracował. Przeszłam więc pod barierką i ruszyłam dalej.
Droga faktycznie była w opłakanym stanie – głębokie szczeliny, dziury i braki w nawierzchni sprawiały, że jazda była wyboista, lecz słoneczna pogoda i pusta droga napełniały mnie radością. Cicho podśpiewywałam pod nosem i machałam pasącym się krowom. Minęłam jedynie kiloro kolarzy – wymieniając pozdrowienia i słowa otuchy. Wkrótce dotarłam na wietrzną przełęcz, gdzie przede mną otworzył się piękny widok na zachęcające serpentyny prowadzące do Colmars.
Na szczycie stanęłam przed wyborem. Kontynuowanie zaplanowanej trasy oznaczało niejako zobowiązanie się do przejechania całej pętli – 150 km i ponad 3500 m przewyższenia. Odpoczywałam, delektując się spokojem przełęczy, żałując, że nie mam towarzystwa. Drugiej osoby, z którą mogłabym podzielić tę podróż. Ostatecznie zdecydowałam się zawrócić. Cała trasa mógłaby mnie całkowicie wyczerpać. Ryzyko bomby było zbyt duże. Obiecałam sobie, że kiedyś tu wrócę i przejadę całą pętlę, po czym zaczęłam zjazd z powrotem do Barcelonette.
W takich momentach FOMO uderza najmocniej. Trasa, którą chciałabyś przejechać, jest na wyciągnięcie ręki, czeka, by ją odkryć. Kusi pięknymi serpentynami, sylwetką szczytów i obietnicą jeszcze bardziej malowniczych krajobrazów skrytych za graniami. Planowałaś tę pętlę dawno temu, marząc o zobaczeniu jej w całej okazałości, lecz wiesz, że to byłoby zbyt ryzykowne. Masz siły na kolejny podjazd – to pewne. Ale bomba nie wybiera. Nie chcesz skończyć dnia, ledwo wlokąc się przez ostatnią przełęcz i dotrzeć na kemping zupełnie bez życia. Zawracasz więc, rzucając ostatnie smutne spojrzenie na dolinę, którą miałaś przejechać, i zjeżdżasz w bezpieczną dolinę.
Zjeżdżałam powoli, bardzo ostrożnie omijając wszystkie pęknięcia i łaty na drodze. Z ulgą przywitałam szlaban. Dolny odcinek był znacząco łatwiejszy, lecz wciąż wymagał pełnego skupienia. Droga była bardzo kręta, wąska i biegła środkiem klifu. Jej krawędź chroniły jedynie niskie barierki z przerwami między nimi, a niekoniecznie miałam ochotę testować swoje zdolności latania.
Na dole wciąż czułam się dobrze, więc skręciłam w stronę Col de la Cayolle. W przeciwieństwie do Allos, ten podjazd zaczynał się niemal płasko, prowadząc dnem doliny. Słońce przebijało się przez drzewa, a krajobraz zachwycał. Dolina stopniowo zwęziła się w głęboki wąwóz, którego piękno urzekało. Jechałam powoli, delektując się chwilą.
Gdy droga zaczęła piąć się w górę, ciepło słońca, wąska, balkonowa droga i niesamowite widoki były wszystkim, czego było mi trzeba. Może z wyjątkiem wody - jej kurczący się zapas nieco mnie martwił. Ostrożnie ją racjonowałam, pijąc jedynie małe łyki, w dłuższych odstępach czasu. I właśnie gdy w bidonach zostały smutne resztki, pojawiło się wybawienie: kran z wodą, lśniący jak fatamorgana. Z ulgą napełniłam butelki i ruszyłam dalej.
Krajobraz znów zmieniał się wraz ze wzrostem wysokości. Gęste lasy ustępowały miejsca alpejskim łąkom otoczonym poszarpanymim, skalistymi szczytami. Za granicą lasu rozciągały się trawiaste hale, najeżone ogromnymi głazami narzutowymi. Wąska droga, niewielki ruch i umiarkowane nachylenie sprawiały, że jazda była spokojna i przyjemna.
Na szczycie znajdował się kamień pokazujący granicę z departamentem Alp Nadmorskich. Niemalże czułam zapach morza. Zgodnie z przysłowiem „trawa jest zieleńsza po drugiej stronie”, południowe zbocze rzeczywiście wydawało się bardziej zielone, jakby kusiło obietnicą nowych przygód. Zjadłam croissanta, zrobiłam kilka zdjęć i rozpoczęłam długi zjazd z powrotem.
Droga do Barcelonette była spokojna; delektowałam się magią dnia, niemalże zatrzymując się w wąwozach. Po powrocie do La Condamine zanurzyłam się w ciszy kempingu, gotowa na dzień pełnego odpoczynku. Tym razem postanowiłam nie robić absolutnie nic – tylko spacerować, czytać i jeść do woli.
Ciąg dalszy nastąpi...
Strava - Etap 8 - Briançon, Vallee des Fonts, Col du Isoard
Strava - Etap 9 - Col de Vars
Strava - Etap 10 - Barcelonette, Col d'Allos, Col de la Cayolle