Tour of Alps - Część 2
Etap 4 – z Chamonix-Mont-Blanc do Grand-Aigueblanche
Podczas niesamowitego I relaksującego dnia wolnego wybrałam się na długi spacer z kempingu do Entrèves, a następnie na niezwykle malowniczą przejażdżkę kolejką linową do punktu widokowego Punta Helbronner. Wiedzie ona na wysokość ponad 3400 metrów, jest reklamowana jako „Podróż na szczyt Włoch” i oferuje zapierające dech w piersiach, niczym nieprzerwane widoki na wierzchołek Mont Blanc, lodowiec Glacier du Géant, grań Grandes Jorasses i Dolinę Aosty. Ale nadszedł czas, by pożegnać się z Włochami. Z pomocą autobusu i jego uprzejmego kierowcy – który zdołał zmieścić mój rower, mimo że autobus nie miał specjalnego bagażnika – przedostałam się na drugą stronę góry.
Trasa na ten dzień była dość łatwa. Traktowałam ją głównie jako przejazd z Chamonix do ciekawszych podjazdów, a nie cel sam w sobie. Po szybkim espresso w sercu alpejskiej stolicy wspinaczki spokojnie toczyłam się przez dolinę w kierunku Vaudagne. Co chwilę spoglądałam na monumentalny Mont Blanc górujący w oddali. Choć wciąż imponujący, nie wyglądał tak spektakularnie jak z Courmayeur. Po francuskiej stronie szczyt leży dalej od doliny, a jej zbocza są bardziej łagodne, ozdobione lodowcem Glacier des Bossons, podczas gdy włoska południowa strona to pionowy system ścian, filarów i żlebów. Pomimo spokojnego tempa, płaska droga na dnie doliny szybko wyprowadziła mnie z miasta, w las, gdzie zaczęła się łagodna wspinaczka. Jechałam powoli, aż w końcu znalazłam się na szczycie, skąd zjechałam krętą, wijącą się drogą przez małą wioskę. Nawet podczas zjazdu udawało mi się uchwycić widoki Mont Blanc wyglądającego spomiędzy drzew i domów.
Następnie trasa poprowadziła mnie przez lasy w Servoz i w dół do miasta Le Fayet. Stamtąd zaczęłam kolejny podjazd – początkowo małą drogą wzdłuż kolejki linowej, która ostatecznie połączyła się z główną drogą prowadzącą do Megève. Dobrze utrzymany asfalt, stosunkowo łagodne nachylenia, oszałamiające widoki na masyw Aravis i komfortowe 30°C sprawiły, że jechało mi się bardzo przyjemnie. Gdy minęłam Megève trasa stała się jeszcze bardziej ekscytująca, gdyż droga zaczęła opadać w kierunku Flumet, prowadząc przez wąwóz. Uwielbiam takie miejsca – strome ściany skalne po jednej stronie drogi i urwisko po drugiej, odsłaniające niesamowite krajobrazy. Czekał mnie jeszcze jeden ostatni podjazd: spokojna i malownicza Route d’Héry.
Niewiele więcej działo się później tego dnia. Reszta trasy była płaska i nieco monotonna, co można się spodziewać po dniu transferowym. Powoli zmierzałam z Ugine do Albertville, uzupełniłam zapasy suszonej żywności i energetycznych przekąsek w Decathlonie, po czym leniwie podążałam wzdłuż doliny Isère w kierunku kempingu.
Etap 5 - z Grand-Aigueblanche do La Chambre
Wielki dzień w siodle! Zaczęłam od jednego z większych podjazdów, które miałam zaplanowane: 26 kilometrów Col de la Madeleine. Wspinaczka zaczyna się serią serpentyn w lesie, szybko zdobywając wysokość, a następnie kontynuuje po prawej stronie doliny aż na 2000 metrową przełęcz. Składa się jakby z trzech mniejszych podjazdów, jeden za drugim, z krótkimi, niemal płaskimi odcinkami na odpoczynek między kolejnymi wysiłkami. Pierwszy etap był… spokojny. Szybko znalazłam swój rytm, pedałując równomiernie. Wkrótce las się przerzedził, a ja mogłam podziwiać pierwsze widoki na dwie doliny – tę, którą właśnie opuściłam, i tę, do której zmierzałam. Jak we wszystkie poprzednie dni, pogoda była wspaniała, a ciepłe słońce dodawało mi energii. Ledwo zauważyłam, kiedy minęłam skręt do wioski Bonneval, wjeżdżając na pierwszy odpoczynkowy odcinek wspinaczki.
Po czterech krótkich, ale bardzo relaksujących płaskich kilometrach nadszedł czas na dalszą wspinaczkę. Kilka serpentyn doprowadziło mnie do malutkiej, lecz urokliwej wioski La Thuile. Większość drzew w dolnej części doliny ustąpiła miejsca górskim łąkom, rzadkim krzewom i rozrzuconym zagajnikom. Droga znów zaczęła się stromo wznosić, a ja z każdym metrem zaczęłam odczuwać trudności. Wyprzedziło mnie kilku kolarzy. Nic dziwnego – bagaż mnie spowalniał, a do tego większość z nich wyglądała na mocniejszych niż ja. Mimo to obniżyło to nieco moje morale. Zaczęłam liczyć każde 10 metrów zdobytej wysokości, każde 100 metrów pokonanej drogi. Ale to nie wystarczyło. Czując się całkowicie zawiedziona sobą, musiałam się zatrzymać.
Wielkie podjazdy to kwestia tempa i strategii. Zaczniesz zbyt mocno i szybko się spalisz. Zbyt wolno – tracisz cenny czas. Pomijanie regularnego uzupełniania energii to prosty przepis na spotkanie ze ścianą. Każda walka zaczyna się znajomo: nogi zaczynają piec. By wytrwać, zaczynasz grać ze swoim umysłem – stawiasz sobie małe, widoczne cele i pchasz do przodu. Ale kiedy nachylenie rośnie, zdajesz sobie sprawę, że dotarłaś do granic swoich możliwości. Widzisz jeszcze 8 kilometrów wspinaczki i pół kilometra różnicy wysokości do pokonania. I wtedy… wybuchasz.
Według śladu GPX przerwa trwała około 44 sekundy. Wtedy czułam, jakby to była wieczność. Wieczność wypełniona wstydem. „Patrzcie na nią, nie dała rady podjechać nawet jednego podjazdu” – wyobrażałam sobie słowa ludzi w mijających samochodach. Później, już domu, przeanalizuję ślad i zauważę, że zatrzymałam się na jednym z najstromszych odcinków całego 25-kilometrowego podjazdu. Ale w tamtej chwili czułam, jakbym zawiodła samą siebie. Po 44 długich sekundach ruszyłam znowu, powoli kręcąc pedałami w jednostajnym tempie, zdeterminowana, by nie zaliczyć kolejnego kryzysu.
Dwadzieścia minut i jeden łagodny, odprężający odcinek później nachylenie ponownie wzrosło. Wtedy poczułam, że dysocjuję. Byłam w pełni świadoma otaczającego mnie krajobrazu, chłonąc jego piękno, ale moje nogi wydawały się odległe, jakby to jakaś zewnętrzna siła nimi poruszała. Surrealistyczne uczucie. Potem, gdy droga zakręciła, górna dolina otworzyła się, zobaczyłam ostatni odcinek wspinaczki – wyraźną linię przecinającą zbocze. Jak większość górskich dróg wyglądała na trudną i onieśmielającą, ale nie tym razem. „Jeśli widzę szczyt, dam radę!” – pomyślałam. Powoli, moje ciało i umysł łączyły się na nowo. Nogi nów zaczęły palić, ale były moje, a ja wiedziałam, że przełęcz jest już blisko. W końcu, po prawie dwóch i pół godzinach wspinaczki – i ponad godzinie walki z wątpliwościami – droga się wypłaszczyła, a ja wtoczyłam się na przełęcz. Zrobiłam zdjęcie tabliczki na wysokości 2000 metrów, oznaczającej najwyższy punkt dnia.
Mogę sobie wmawiać, że jeżdżę tylko dla przyjemności, by cieszyć się widokami i zanurzyć w naturze. I to prawda. Ale gdzieś głęboko zawsze gonię za liczbami. Czy jechałam najszybciej, jak mogłam? Czy mogłam wygenerować więcej watów? Czy moje nogi byłyby świeższe, gdybym miała większą kasetę i mogła kręcić szybciej? Dlaczego zabrałam tyle bagażu? Czy nie mogłam spakować się lżej? Gdy ktoś mnie wyprzedza, zawsze się zastanawiam: czy byłabym szybsza od nich bez tego dodatkowego obciążenia? Bez 11 000 metrów przewyższenia, które miałam już w nogach w tym tygodniu? Nigdy się nie dowiem.
Chłodny, wilgotny wiatr i zachmurzone niebo nad doliną przede mną zmotywowały mnie do założenia kurtki i rozpoczęcia zjazdu po krótkim odpoczynku. Nie był to najszybszy zjazd – przedni bagaż ograniczał prędkość – jechałam pewnie i komfortowo. Szybko wchodziłam w zakręty, precyzyjnie dobierałam miejsca hamowania, obserwowałam drogę i oceniałam prędkość na podstawie mapy. Cieszyłam się widokami, byłam spokojna. Nawet karetka stojąca w miejscu prawdopodobnego wypadku nie wytrąciła mnie z równowagi; przypomniała mi jedynie, dlaczego pewność siebie i umiejętności są kluczowe dla szybkości i bezpieczeństwa. Ostrożnie, świadoma swoich ograniczeń, zjechałam aż do La Chambre. Zatrzymałam się w piekarni, a gdy tylko dotarłam, zaczęło padać.
Deszcz przeczekiwałam jedząc wspaniałe, słodkie wypieki i pijąc absurdalnie okropne cappuccino. Gdy po około półtorej godziny przestało padać, założyłam ochraniacze na buty i ruszyłam dalej. Powoli toczyłam się przez dolinę, wkrótce docierając do podnóża mojego kolejnego podjazdu: kultowego Lacets de Montvernier. Choć nie jest to najdłuższa, najstromsza ani najbardziej znana droga we francuskich Alpach, jej spektakularne serpentyny wyrzeźbione w stromym zboczu czynią ją natychmiast rozpoznawalną.
Wciąż pamiętając poranną walkę, byłam sceptycznie nastawiona do tego, jak pójdzie mi ten podjazd. Ale przy sporym zapasie światła dziennego wiedziałam, że mogę jechać spokojnie. Korbą za korbą, toczyłam się do przodu. Jeden zakręt za drugim, szybko zaczęłam się czuć dobrze. Kadencję miałam komfortową, a moc wyższą niż rano. „Dam radę!” – pomyślałam. Droga wznosiła się równomiernie, oferując oszałamiające widoki na dolinę i pięknie wykrojone w zboczu serpentyny.
Nim się obejrzałam, minęłam ostatni zakręt i wjechałam do wioski Montvernier. Choć słynny podjazd kończył się tutaj, moja trasa prowadziła dalej w górę, w kierunku mniej znanej Col du Chaussy. Cicha, mało uczęszczana droga prowadziła przez serię małych wiosek. Miejscowi dopingowali mnie, gdy przejeżdżałam, a kierowcy machali z zachętą. Była to naprawdę spokojna okolica. Nagle, za którymś z zakrętów, zauważyłam wielką, ukośną szczelinę wysoko na skalnej ścianie przede mną. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Rozpoznałam ją natychmiast: droga balkonowa. Niewiele rzeczy ekscytuje mnie bardziej niż jazda wzdłuż ścian górskich, z przepaściami po drugiej stronie. To była cudowna niespodzianka!
Zjazd z przełęczy z powrotem do La Chambre był czujny. Wąska leśna droga przeplatała się mokrymi i suchymi odcinkami, co wymagało ostrożnej oceny przyczepności. Na szczęście nachylenie nie było zbyt duże. Jadąc spokojnie, bezpiecznie zjechałam ten odcinek, a gdy tylko wróciłam na główną drogę, mogłam przyspieszyć i pognać w kierunku kempingu na nocleg.
Etap 6 – z La Chambre do Saint-Michel-de-Maurienne
Jak zwykle wstałam wcześnie i zaczęłam się pakować. Poprzedni wieczór trudny—mój namiot był rozbity tuż obok placu zabaw. Grupa nastolatków do późna grała w piłkę nożną, głośno przy tym krzycząc i słuchając francuskiego hip-hopu. Nic dziwnego, że chwilę zajęło, zanim wydostałam się z ciepłego śpiwora i wyszłam na chłodny poranek. Ubrałam bibsy i koszulkę, rozebrałam namiot, by mógł wyschnąć z porannej rosy, i poszłam do sanitariatów, by wykonać swoją poranną rutynę.
Na początku nie mogłam w to uwierzyć. Moja ładowarka i powerbank zniknęły! Czy mogłam zapomnieć podłączyć je wieczorem na nocne ładowanie? Pobiegłam z powrotem na moje już rozgrzebane stanowisko i zaczęłam gorączkowo przeszukiwać cały bagaż. Nie ma. Może podłączyłam je do innego gniazdka? Zaczęłam biegać tam i z powrotem między swoimi rzeczami a budynkiem sanitariatów, ale nigdzie ich nie znalazłam.
Przez wszystkie lata biwakowania, w różnych krajach i miejscach, nigdy coś takiego się nie zdarzyło—ani mi, ani nikomu, kogo znam! Po ponad pół godzinie bezowocnych poszukiwań w końcu się poddałam, szybko spakowałam resztę rzeczy i w pośpiechu opuściłam to przeklęte miejsce. Większość osób na kempingu wciąż spało, nieświadome mojej udręki.
Pojechałam do piekarni, którą odwiedziłam poprzedniego dnia, i zamówiłam duże śniadanie. Gdy wzięłam pierwszy kęs croissanta, gorycz porannego niepowodzenia przeważyła wszystkie inne emocje i łzy zaczęły mi płynąć po policzkach. Siedziałam przed boulangerią, jedząc i płacząc. Wkrótce dołączyły też inne uczucia. Po raz pierwszy podczas tej wyprawy poczułam się naprawdę samotna. Tęskniłam za możliwością dłuższej rozmowy z kimś, czymś więcej niż tylko uprzejma wymiana zdań w sklepie czy kilkuminutową rozmową z innymi rowerzystami. Tęskniłam za kimś, z kim mogłabym jeździć—za obecnością, nawet jeśli przez większość dnia jechalibyśmy w milczeniu. Za osobą, na której mogłabym się oprzeć, gdy robiło się ciężko. Ale byłam sama. Tylko ja, moje myśli i nieporuszone alpejskie drogi.
Skończyłam śniadanie, wcisnęłam pozostałe pain au chocolat za paski podsiodłówki i ruszyłam w drogę. Opuszczając La Chambre, czułam się rozgoryczona. Po raz pierwszy podczas tej wyprawy wyjęłam słuchawki. Włączając muzykę, pojechałam w stronę Saint-Etienne, gdzie miała zacząć się pierwsza wspinaczka dnia.
Col du Glandon nie jest jedną z najsłynniejszych przełęczy w Alpach. Trochę przyćmiona przez swojego większego brata, Croix de Fer, jest jednak oszałamiająco piękna. Podjazd liczy około 20 km i pokonuje 1450 m w pionie. Zdecydowanie pokazuje pazurki.
Na początku droga wije się przez wioski i łąki, by wkrótce przejść w las. Zaczęłam zauważać jedno dobre miejsce na dziki kemping za drugim, pół żartem, pół serio przeklinając siebie za wybór tego okropnego miejsca, w którym spałam. Samotność wróciła, a ja znów zaczęłam dysocjować. Ściskając wisiorek—pamiątkę wielkiej przyjaźni—moje oczy ponownie wypełniły się łzami. Jechałam i płakałam, z przerwami, przez pierwszą godzinę podjazdu. Dzięki temu w nieuchwytny sposób poczułam jej obecność. Samotność przekształciła się w swego rodzaju połączenie, jakby ktoś ważny jechał obok mnie, niewidzialny.
Pomimo tego, że nie byłam całkiem obecna w ciele, pamiętałam, żeby uzupełniać energię. Zaczęłam jeść baton energetyczny, który kupiłam dwa dni wcześniej w Albertville. Nie zauważyłam jednak, że kupuję batonik orzechowy—a nie moje ulubione, miękkie galaretki. Ciężko mi go było pogryźć i żuć. Jednak przez chwilę jedynie pomyślałam, że to pewnie zmęczenie całym wyjazdem, bo podiazd wciąż był w miarę łagodny.
W tym czasie teren zaczął się zmieniać. Opuszczając las i wjeżdżając w strefę subalpejską, z przeżytymi emocjami, powoli wróciłam do swojego ciała, zaczynając podziwiać widoki. Droga stała się bardziej stroma, a moje ciało weszło w tryb ciężkiej, ale stabilnej pracy. Skupiłam się na oddechu, tempie i delektowaniu się krajobrazem. Wiedząc, że za zaledwie dziesięć dni tę właśnie drogę będą przemierzać najlepsze zawodniczki w finałowej walce o Maillot Jaune, rozmyślałam, co się wydarzy, nie zdając sobie sprawy, jak znaczący będzie to moment w historii kobiecego kolarstwa.
Około trzy kilometry przed przełęczą droga opuszcza dno doliny i zaczyna wspinać się w kierunku grzbietu. Tu podjazd staje się brutalny. Nachylenie nie spada tu poniżej 10%. Z trudem przesuwasz się naprzód w żółwim tempie, odliczając metry na wysokościomierzu. Przestajesz zwracać uwagę na moc, kadencję czy tętno. W takich momentach jedziesz na wyczucie. Widząc niższe cyferki niż zwykle, popadłbyś w rozpacz. Te ostatnie trzy kilometry bolą. BARDZO. Znów wyznaczać sobie mikrocele. Agrafki przecinają strome zbocze, a droga szybko zyskuje na wysokości i z każdym zakrętem rozszerza widok na otaczające góry. Podziwiasz krajobraz, próbując odwrócić uwagę od nieustępliwego nachylenia, które pali Twoje nogi. Przenosisz wzrok między krajobrazem, znacznikami drogowymi i swoim przednim kołem, jakby miało to sprawić, że rower pojedzie szybciej. Wiesz jednak, że tak nie jest—i tylko Twój wysiłek może dowieźć Cię na szczyt przełęczy. Ale kiedy w końcu pokonujesz ostatnie metry, czujesz się, jakbyś zdobył szczyt świata.
W końcu dotarłam na szczyt Col du Glandon. Zrobiłam krótki postój na zdjęcie, po czym ruszyłam dalej, mając przed sobą jeszcze 150 m wspinaczki do Col de la Croix de Fer. Łagodniejsze nachylenie pozwoliło mi nieco się zregenerować, pedałując z ulubioną kadencją – 90 rpm. Mijając innych rowerzystów, szybko dotarłam do grzbietu i padłam na murek.
Rozpakowałam croissanta i zaczęłam jeść, ale każdy kęs zdawał się rosnąć w moich ustach. Byłam wyczerpana. Wciąż nie dostrzegłam znaków ostrzegawczych—co zemściło się na mnie później. Cudem chyba skończyłam ciastko i zafundowałam sobie wyśmienite espresso w barze. Uzupełniłam wodę i odbyłam przyjemną rozmowę z barmanem. Niedługo później pędziłam w dół w kierunku Saint-Jean-de-Maurienne.
Nie dotarłam jednak na dno doliny. Zamiast tego skręciłam w stronę ukrytej perełki, którą znalazłam w ostatniej chwili w lokalnych atrakcjach Komoota. Mała wioska Mollard, położona blisko przełęczy o tej samej nazwie, znajduje się na czymś w rodzaju płaskowyżu między doliną Arvan a grzbietem Aiguilles d’Arves. Nie jest popularna i nie należy do trudnych od tej strony, z której jechałam. Po wyczerpującym finiszu pod Glandon była to miła odmiana. Ze średnim nachyleniem 6,5% było to przyjemne przypomnienie, że wciąż mogę jechać lekko i czerpać radość z jazdy. Ogromnie cieszyłam się tym podjazdem, rozkoszując się ciepłem wczesno popołudniowego słońca.
Potem nadszedł zjazd, i już na samym początku wiedziałam, że będzie ciekawy. Okazał się dość techniczny, a ja, znów czując się pewnie, postanowiłam przetestować granice.
Wpierw – stabilności mojego roweru. Górna część zjazdu była zauważalnie szybsza, z długimi odcinkami lekko krętej drogi łączącymi kilka ostrzejszych zakrętów. Przednia sakwa naturalnie ograniczała maksymalną prędkość, więc bawiłam się aerodynamiką, dotykając hamulców tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne i płynnie przechylając się z jednego zakrętu w drugi.
Dolna połowa to seria nieregularnych, trudnych agrafek. Przy ostrych zakrętach i niższych prędkościach przeszłam od eksperymentowania z płynnością do testowania hamulców. „Obręcze karbonowe nie hamują! Zaciskasz klamki i czekasz, aż rower zacznie zwalniać!” No cóż, postanowiłam sprawdzić, czy ten stereotyp jest prawdziwy. Ostatnie kilka dni pokazało mi, że te twierdzenia nie są do końca zgodne z rzeczywistością.
Trail braking na rowerze szosowym to delikatny taniec z hamulcami, technika, która przeczy standardowemu „nigdy nie hamuj w zakręcie”. To kwestia kontroli i precyzji. Zaczynasz od mocnego hamowania przy dojeździe do zakrętu, redukując prędkość. Następnie pochylasz się w zakręt, stopniowo zwalniając nacisk na hamulce, w idealnej harmonii z kątem nachylenia, balansując siły działające na rower.
Z początku to wydaje się sprzeczne z intuicją—w końcu uczono nas, że hamowanie w zakręcie jest ryzykowne. Ale jeśli zrobisz to dobrze, to jak odkrycie sekretnego połączenia między Tobą a rowerem.
Kluczowe jest zaufanie—do opon, do hamulców, ale przede wszystkim do siebie. Nie jest to technika, której można używać lekkomyślnie. Jeśli przesadzisz, ryzykujesz utratę przyczepności. Ale jeśli ją opanujesz, możesz pokonywać ciasne zakręty z wyższą prędkością i pewnością siebie. To nie tylko kwestia przejazdu przez zakręt; to kwestia dominacji nad nim, jazdy na cienkiej granicy między kontrolą a kraksą.
Z każdym zakrętem zaczęłam hamować później i mocniej. Moje zakręty stawały się coraz bardziej agresywne; szybciej redukowałam prędkość i równie szybko ją odzyskiwałam. Dwa razy przesadziłam—hamując zbyt późno, albo zwalniając hamulce zbyt wcześnie—prawie wpadając w barierki. „Hej, Pati, zwolnij trochę!” upomniałam sama siebie, czując przypływ adrenaliny, a zaraz potem dreszcz strachu. „Jesteś tu, żeby cieszyć się jazdą, a nie wylądować u chirurga, próbując wycisnąć jeden kilometr na godzinę więcej.”
To drugie przestrzelenie zakrętu ostudziło nieco moje zapały. Do końca zjazdu trzymałam się wciąż agresywnego, ale już bezpieczniejszego tempa.
Kiedy w końcu wjechałam do miasta, zatrzymałam się przy pierwszej pizzerii, jaką zobaczyłam. Usiadłam, a mój żołądek głośno burczał, gdy patrzyłam na kelnerów niosących parujące talerze jedzenia. Poczułam ulgę—dopóki kelnerka nie przewróciła oczami i nie poinformowała mnie, że kuchnia jest zamknięta i nie otworzy się przez kolejne pięć godzin.
Świetnie.
Miałam przed sobą jeszcze około 15 kilometrów do ostatecznego celu i byłam wygłodniała. Croissant z wcześniejszego postoju był odległym wspomnieniem, a ja czułam, że mogłabym zjeść konia. Na szczęście, mimo zamkniętej kuchni, otwarty był bar samoobsługowy. Zamówiłam gorącą przekąskę podobną do calzone i butelkę coli. Nie było to wystarczające, żeby się nasycić, ale na chwilę zaspokoiło głód.
Jedząc, zastanawiałam się nad kolejnymi krokami. Kradzież ładowarki i powerbanka poprzedniej nocy zostawiła mnie z jednym zestawem. Bałam się, czy wystarczy mi to, żeby ładować telefon, Wahoo, zegarek sportowy i dwie lampki. Musiałam kupić zamienniki. Na szczęście Saint-Jean-de-Maurienne jest sporym miasteczkiem, i udało mi się znaleźć otwarty sklep AGD, gdzie uzupełniłam zapasy elektroniki.
Z naładowanymi bateriami—zarówno dosłownie, jak i w przenośni—podążyłam wcześniej zaplanowaną trasą. Prowadziła malowniczą boczną drogą z pięknymi widokami na góry po drugiej stronie doliny. Aż nagle droga zmieniła się w zamkniętą trasę prowadzącą do lokalnego kamieniołomu. Po raz pierwszy na tej wyprawie „Komoot tak chciał”!
Wykończona, znów trochę głodna, przegrzana i z niskim zapasem wody, czułam się zła i pokonana. Tak blisko, a tak daleko. Sprawdzanie mapy w poszukiwaniu alternatywnej trasy nie napawało optymizmem. Nie musiałam nadrobić zbyt wiele drogi, ale jedyna dostępna trasa prowadziła główną drogą tranzytową z pasem rowerowym na poboczu—nie było to malownicze zakończenie, o jakim marzyłam. Ale nie miałam wyboru.
Kilka razy podskoczyłam ze strachu, gdy trąbiły do siebie przejeżdżające obok ciężarówki, aż w końcu dotarłam do Saint-Michel-de-Maurienne, bardziej niż kiedykolwiek wdzięczna, że wreszcie jestem na miejscu.
Kemping przywitał mnie radosnym „Brak wolnych miejsc na namioty”, a w recepcji dowiedziałam się, że „mamy wolny pokój w hotelu”. Poważnie rozważałam wykosztowanie się na komfort łóżka i zamkniętych drzwi, szczególnie po nieszczęściach poprzedniej nocy.
Zastanawiałam się jednak tak długo, że w międzyczasie ktoś odwołał swoją rezerwację na pole namiotowe. Wzięłam je.
Rozłożyłam namiot, wskoczyłam w sukienkę i po szybkim praniu ruszyłam do centrum miasteczka w poszukiwaniu jedzenia. Spacerując główną ulicą i zerkając Google Maps w poszukiwaniu opcji, szybko supermarket, gdzie zaopatrzyłam się w bagietki, suche kiełbaski, słodycze i inne podstawowe produkty. O 19:30 chciałam być już w śpiworze, gotowa na odpoczynek, a nie zaczynać eskapady do restauracji. Rozłożyć się w namiocie z czytnikiem, zrelaksować po dniu pełnym wzlotów, upadków i wszystkiego pomiędzy.
Etap 7 - z Saint-Michel-de-Maurienne do Le Monêtier-les-Bains
Następny dzień przywitałam w dobrym nastroju. Czułam się wypoczęta, wyspana i z niecierpliwością oczekiwałam zaplanowanej trasy. Moim celem było zmierzenie się z hedną z najważniejszych przełęczy. Col du Galibier to 2000-metrowy podjazd znany z Le Tour, często występujący jako bonus o nazwie Souvenir Henri Desgrange. Następnie miałam zamiar zjechać do Briançon, odbijając na ślepy, brutalny Col du Granon. Mając tak ambitny plan, zjadłam solidne śniadanie, spakowałam sprzęt i wyruszyłam w stronę Col du Télégraphe i Valloire.
Col du Télégraphe to swego rodzaju przedsmak Galibier. Sam w sobie nie jest małym wyzwaniem, wspinając się ponad 800 metrów, jednak w świecie kolarstwa traktowany jest często jako preludium do głównej przełęczy. Ku mojej uldze, podjazd poszedł bezproblemowo. Kręciłam w komfortowym rytmie, kontrolując zarówno moc, jak i tętno, utrzymując się w drugiej i trzeciej strefie. Bez nadmiernego wysiłku udało mi się nawet wyprzedzić kilku kolarzy, rzucając przy tym „Allez! Allez!” w ich kierunku. Nie jechałam szybko, ale stałym, równym tempem. Po nieco ponad godzinie zobaczyłam na szczycie charakterystyczną rzeźbę rowerzysty zrobioną z siana. Minęłam ją i rozpoczęłam krótki zjazd do doliny.
Valloire, mała turystyczna wioska, wydaje się w letnich miesiącach żyć z Tour de France. Co drugi lokal oferuje pamiątki lub sprzedaje gadżety związane z tym wydarzeniem, zwłaszcza w tym roku, kiedy wioska była miejscem mety etapu, wygranego przez Tadeja Pogačara po śmiałym zjeździe z Galibier. Ponad miesiąc później ulice wciąż były ozdobione żółtymi, zielonymi i białymi dekoracjami. Zdeterminowana, aby podjechać całość „na raz”, minęłam centrum wioski i skierowałam się na południową drogę prowadzącą na przełęcz.
Podjazd zaczął się łagodnym nachyleniem, łatwiejszym niż cokolwiek, z czym zmagałam się dotychczas podczas tej wycieczki. Nagle poczułam gumowatość w udach, uczucie, które zwykle pojawia się dopiero w połowie października, gdy organizm daje znać, że czas odpocząć po długim sezonie jazdy. Moc zaczęła spadać—na początku powoli—przechodząc z niskiego tempa do wysokiej strefy 2. Zjadłam żel energetyczny, mając nadzieję, że w ciągu 5–10 minut przywróci mi siły, i popiłam go wodą. Wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem spragniona. Temperatura nie była szczególnie wysoka—mój GPS pokazywał nie więcej niż 30°C—ale niezależnie od tego, ile piłam, nie mogłam ugasić pragnienia. Nie czułam się tak odwodniona od lat, mimo że piłam regularnie.
W tym momencie ledwie jechałam, wyprzedzana przez każdego innego kolarza wspinającego się na przełęcz. Ale moje problemy na tym się nie skończyły. Z każdym łykiem czułam, jak mój żołądek puchnie, jakby miał zaraz wykipieć. Bałam się, że zwymiotuję wszystko, co wypiłam w ciągu ostatniej godziny, rozbryzgując cenne płyny dookoła tej oszałamiająco pięknej doliny. Moc spadła jeszcze bardziej, tak, że ledwo toczyłam się do przodu, a na rowerze trzymała mnie już tylko siła woli.
Moje marzenie o triumfalnym podjeździe na Galibier, w dobrym tempie, wyparowało. Ściskając kierownicę, sapiąc i jęcząc, zmuszałam się do przejechania jeszcze jednego kilometra, jeszcze tylko do następnego zakrętu. Ale gdy droga znów zakręciła, a następny odcinek wspinaczki wyłonił się zza skał, jakaś część mnie zgasła.
Ledwo docierając do przydrożnej kawiarni, niemal zsunęłam się z roweru. W desperacji zamówiłam espresso i colę—połączenie, które nie było łagodne dla mojego żołądka, ale właśnie tego zażądał mój mózg. Odpoczywając, podziwiałam widoki i delikatny powiew wiatru, otoczona MAMILami, (Middle-Aged Men in Lycra), sączącymi piwo. Nienawidziłam swojej słabości, ale musiałam się z tym pogodzić wiedząc, że przede mną najtrudniejsze 8 kilometrów.
Po 17 minutach odpoczynku (które wydawały się wiecznością), napełniłam butelki wodą i niechętnie wróciłam na siodełko. Powoli zaczęłam pedałować, starając się oszczędzać energię i jechać tak lekko, jak to możliwe. Siła powoli wracała z każdym obrotem korby. Podniosłam lekko kadencję, przywracając moc do strefy niskiego tempa. Wciąż wolno, ale już nie umierając przy każdym obrocie, zaczęłam na nowo czerpać radość z jazdy. Zyskując wysokość, zapierająca dech w piersiach sceneria dodawała mi otuchy.
Śmiałam się do siebie rozpierającym szczęściem, o nawet bardziej strome odcinki nie były w stanie mnie wybić z rytmu. Przeżyłam właśnie jedną z najgorszych bomb w swoim życiu, by móc cieszyć się jednym z najbardziej spektakularnych miejsc, w jakich kiedykolwiek jeździłam, wspinając się na tę przełęcz przesyconą kolarską historią.
Dotarłam na szczyt w dobrym nastroju. Podczas krótkiego odpoczynku zdecydowałam się skrócić zaplanowaną na ten dzień trasę. Zrozumiałam, że moje ciało potrzebuje porządnego odpoczynku. Myśląc o problemach dnia poprzedniego—trudności z jedzeniem prostego batonika i rogalika oraz pełne wyczerpanie—wreszcie poskładałam wszystko w całość. Moje ciało błagało o regenerację. A wciąż miałam dwa dni zapasu, i możliwości skrócenia trasy do Turynu. Rzut oka na mapę pozwolił mi szybko zmienić plany: nowym celem stał się kemping wysoko w dolinie, w połowie drogi do Briançon. Zrobiłam kilka zdjęć, założyłam wiatrówkę i rozpoczęłam zjazd w kierunku Col du Lautaret.
Zjazd to zawsze balans pomiędzy ryzykiem a przyjemnością, zwłaszcza na krętych górskich drogach. Grawitacja szybko cię rozpędza i zanim się obejrzysz, pędzisz w dół z prędkością ponad 60 km/h, na cienkich oponach, mając tylko 220 gramów kasku jako ochronę. Wysoko w górach, na terenach pozbawionych drzew, krajobraz pozwala ci zobaczyć drogę daleko przed sobą. Skanujesz więc horyzont, planujesz trajektorię jazdy. Nie widzisz żadnych aut w oddali, więc decydujesz – the game is on! Przesuwasz się na zewnętrzny pas, aby optymalnie wziąć zakręt. Mocno hamując przed zakrętem, ścinasz zakręt i przyspieszasz na wyjściu, niemal ocierając kołem o trawę, po czym wracasz na prawy pas.
Potem szybko pokonujesz serię łagodnych zakrętów, przejeżdżając przez nie płynnie, ledwie dotykając hamulców. Hipnotyzujące widoki przelatują przed oczami w mgnieniu oka, zmieniając się z każdą chwilą. Podziwiasz je jednak jedynie przez chwilę, wiedząc, że każda sekunda nieuwagi jest ryzykowna. Agresywnie pokonujesz kolejny zakręt, i następny, i nagle zdajesz sobie sprawę, że przy tym ostatnim nie widziałeś, co było za przegięciem, a przy poprzednim byłeś zbyt blisko krawędzi, niż byś chciał…
Zatrzymałam się na Col du Lautaret, czyszcząc oczyścić okulary noszące ślady niefortunnego spotkania z muchą przy dużej prędkości. Reszta zjazdu do Le Monêtier-les-Bains była prostą, szeroką drogą, idealną do cieszenia się wiatrem we włosach.
Dotarłam do miasteczka w miarę wcześnie i miałam szczęście złapać się ostatni posiłek przed przerwą obiadową. Rozkoszowałam się ogromną pizzą i ledwo wypiłam cappuccino, które było gorsze niż kawa rozpuszczalna. Po szybkich zakupach udałam się na spokojny, pięknie położony kemping.
Tam, w otoczeniu gór, miałam czas na refleksję nad dniem pełnym wyzwań, triumfów i lekcji. Pomimo trudności i chwil zwątpienia, czułam się wdzięczna za każdą chwilę tej przygody.
Ciąg dalszy nastąpi...
Strava - Etap 4 - Chamonix-Mont-Blanc to Notre-Dame-du-Briançon
Strava - Etap 5 - Col de la Madeleine, Lacets de Montvernier, Col du Chaussy
Strava - Etap 6 - Col du Glandon, Col de la Croix de Fer, Col du Mollard
Strava - Etap 7 - Col du Télégraphe, Col du Galibier, Col du Lautaret