Migawki z Andaluzji

Pierwsze razy mają w sobie pewien szczególny ciężar — mieszankę oczekiwania, niepewności i cichej ekscytacji. Mój pierwszy wiosenny wyjazd treningowy do Hiszpanii niósł ze sobą wszystko naraz: radość odkrywania nowych dróg, urok nieznanego terenu i przede wszystkim obietnicę południowego słońca. Jakże mało wtedy wiedziałam o tym, co mnie czeka.
Pierwszy podjazd nie zawiódł oczekiwań: trzysta metrów równego wspinania, łagodne sześć procent z kilkoma krótkimi, ostrymi ściankami. Od razu poczułam ogień w nogach. Wysoka kadencja rozpędzała serce, które pompowało krew w rytm każdego obrotu korb. Gładki asfalt sunął pod kołami, a ja chłonęłam krajobraz — andaluzyjskie wzgórza odkrywały nowe krajobrazy zakręt po zakręcie. Z każdą minutą czułam coraz większą euforię. Leciałam.
Nieco później senne miasteczko Almáchar przywitało nas zimną mżawką. Choć nie był to pierwszy deszcz tego dnia, tym razem był jak chłodne powitanie brutalnego Muro de Almáchar. Nachylenie gwałtownie wzrosło, przekraczając dwucyfrowe wartości. W większości na stojaka, mozolnie pięłam się w górę, zanurzając się we mgle. Na przełęczy padało lekko, lecz nieustannie. Szare, ciężkie chmury przesłoniły wszelkie widoki.
W czasie zjazdu trzymałam się blisko Agaty, choć z większym odstępem niż zwykle — przy takiej ilości wody każde hamowanie wymagało dokładnego planowania. Przy siedmiu stopniach Celsjusza trzęsłam się z zimna za każdym razem, gdy przestawałam pedałować. Wydawało się, że hiszpańska wiosna postanowiła dać mi lekcję — moje marzenia o ciepłym, śródziemnomorskim słońcu zostały brutalnie skorygowane przez chłód i deszcz. W kolejnych dniach ubierałam się znacznie ostrożniej...
Podjazd nie był trudny. Dzień był ciepły, powietrze delikatne, a za mną, nad morzem rozciągało się błękitne niebo. Przede mną jednak gromadziły się ciężkie, ciemne chmury — dokładnie tam, dokąd zmierzałam. Byłam sama. Szukając dystansu i przewyższeń, zdecydowałam się tego dnia odłączyć od grupy. Po 3 dniach moje nogi nie były już świeże, ale też jeszcze nie ociężałe. Idealne na długi, spokojny dzień w siodle.
Gdy zbliżałam się do szczytu, spadły pierwsze krople. Z każdą minutą deszcz się nasilał. Zatrzymałam się, żeby założyć ochraniacze na buty, ocieplacze i kurtkę. Kiedy zaczęłam zjazd, już lało. Droga stromo opadała — średnio około dziewięciu procent — a woda spływała po całej jej szerokości. Hamulce ledwo powstrzymywały mnie przed przyspieszaniem, a karbonowe obręcze jęczały głośno pod wpływem deszczu, dając niemal zerową siłę hamowania. "Mam takie samo zdanie o tej pogodzie”, pomyślałam w duchu, dzieląc z nimi frustrację wobec niekończących się ilości wody spływającej na mnie z nieba i spod kół.
Kiedy dotarłam do małej wiaty autobusowej, oferującej odrobinę schronienia, moje buty były już całkowicie przemoczone. Almáchar, jak się zdawało, znów chłodno mnie przywitało.
Gdy deszcz w końcu ustał, ruszyłam dalej — teraz już w nieśmiałym słońcu — w stronę El Borge, a potem Comares. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że moje skarpetki pozostaną mokre przez resztę sześciogodzinnej jazdy, i że czterdzieści kilometrów później całkowicie porzucę zaplanowaną trasę. Los jednak wynagrodził mi tę decyzję: pięknym, długim, płynnym zjazdem w alpejskim stylu, aż nad samo morze.
Wspinając się ponad Vélez-Málaga, jechałam niespiesznie, chłonąc miękkie ciepło wczesnopopołudniowego słońca. Droga wiła się łagodnie w górę, a każdy zakręt odsłaniał nowy skrawek lśniącego w oddali morza. Przeskakiwałam między małymi grupkami, które naturalnie się utworzyły na podjeździe — radośnie rozmawiając z każdym, zanim znów ruszałam dalej. To była ta Hiszpania, dla której tu przyjechałyśmy — i na którą tak długo czekałyśmy — pełna słońca, zieleni. Jechałyśmy bez pośpiechu, bez presji. Łączyła nas prosta, szczera radość z jazdy.
Zjazdy były równie ekscytujące: długie, kręte, otwarte. Wstęgi asfaltu, wyżłobione głęboko w gliniasto-szarych i oliwkowo-zielonych zboczach, dawały doskonałą widoczność daleko przed siebie, pozwalając bezpiecznie ścinać zakręty. Droga zapraszała do prędkości — można było puścić hamulce i pędzić z tą lekką pewnością siebie, jaką zapewnia zebrane przez lata doświadczenie.
Tego dnia wszystko było idealne — pogoda, drogi, podjazdy, śmiech. Kawa bombón i absurdalnie duże gofry na śnieżnobiałym tarasie w Frigilianie. Nawet trzydzieści kilometrów jazdy pod wiatr w drodze powrotnej z Nerja nie potrafiło przyćmić blasku tego dnia.
I tylko żal, że to był ostatni dzień campu.


















































