Cycling Stories by Pati

pl
Patrycja Fogelman avatar

Kierunek Taury - Część 2

5-10-2025
Grimming

Dzień 3

Obudziłam się zmęczona. Zły znak. Po porannej rutynie - toaleta, pakowanie, podskubałam resztki pizzy z poprzedniego dnia, przeżuwając ostrożnie. Byłam głodna, ale mój żołądek miał inne plany. Każdy kęs był wymuszony. Ledwo mogłam cokolwiek przełknąć.

Patrząc na trasę, poczułam ucisk w klatce piersiowej. Kolejne 150 kilometrów, kolejne 3000 metrów podjazdów. Nie wyglądało to realistycznie. Zwłaszcza z żołądkiem, który nie chciał współpracować. Sam pomysł, by zmierzyć się z podjazdem o nachyleniu 17%, wydawał się wręcz śmieszny. Do tego prognozy zapowiadały burze od godziny 15:00 dokładnie w miejscu, do którego zmierzałam. Perspektywa kolejnych ośmiu godzin w siodle, tylko po to, by utknąć w nawałnicy, przypieczętowała decyzję: czas przeplanować dzień.

Studiując mapę, znalazłam niższą, alternatywną przełęcz prowadzącą do doliny Enns. Zamiast brutalnego Sölkpass mogłam przejechać przez Tauernpass. Stamtąd zjazd do Radstadt, by po około 90 kilometrach i 2000 metrach przewyższenia wsiąść w pociąg do Irdning, blisko mojego zarezerwowanego noclegu. Wciąż była to wymagająca trasa, ale w zasięgu moich możliwości. Brzmiało to jak dobry plan. Wgrałam nowy ślad do Wahoo, na stole zostawiłam nietkniętą połowę pizzy i powoli potoczyłam się przez miasteczko.

Dzień jednak nie zamierzał dać mi łatwego startu. Ledwie pięć kilometrów od hostelu przywitał mnie znak „zakaz wjazdu rowerów”. Idealnie. Zaczęłam gorączkowo szukać objazdu na mapie. Jeden kosztowałby mnie dodatkowych pięć kilometrów, inny — niby wyznaczony szlak rowerowy — miał dokładnie taki sam zakaz. Świetnie.

Krążyłam wokół placu, z rosnącą frustracją wpatrując się w ekran telefonu, aż w końcu mruknęłam: Jak nie drzwiami, to oknem. Zakaz dotyczył jezdni. Trudno, pojadę chodnikiem. Co prawda był bardzo wąski, o dużym nachyleniu, ale była niedziela, wcześnie rano. Nikogo wokół. Miasteczko jeszcze spało. Powoli wtoczyłam się na górę, aż do kolejnego skrzyżowania. Tam zakaz się skończył, a ja szybko wróciłam na szosę.

Idealny początek dnia

Wspinając się poza granice miasta, wjechałam w las. Pierwsze godziny prowadziły mnie przez małe wioski rozsiane wzdłuż zbocza doliny. Droga falowała w górę i w dół, krótkie, strome ścianki po chwili zamieniały się w gwałtowne zjazdy. Z pustymi nogami i tylko resztkami w żołądku każdy podjazd wydawał się brutalny. Jechałam boleśnie wolno. Cierpiałam.

Starałam się być uważna, świadoma swojego ciała, rytmu oddechu. Kręciłam tak lekko, jak umiałam — maksimum, na jakie było mnie stać, to górna granica mojego Z2. Ani odrobiny więcej. Na szczęście ruch był niewielki, nawet gdy droga wróciła na dno doliny, na główną szosę. Większość samochodów wybierała autostradę, zawieszoną wysoko na potężnych filarach.

Licząc na zastrzyk energii, zatrzymałam się na stacji benzynowej ns kawę. Przy kasie w lodówce wpadło mi w oko małe ciasto ze śliwkami. Domowe, powiedział kasjer. Zawahałam się, ale w końcu pomyślałam: coś muszę zjeść. Zamówiłam oba. Cappuccino przyniosło ciepłe, kremowe ukojenie. Ciasto jadłam powoli, ostrożnie. Żołądek protestował, burczał z niezadowolenia, ale przynajmniej nie próbował niczego wyrzucić. Małe zwycięstwo.

Podziękowałam kasjerowi, wpięłam się w pedały i ruszyłam dalej. Wkrótce droga zaczęła piąć się ku górze w stronę Innerkrems. Dolina zwęziła się, powietrze ucichło jeszcze bardziej, a ja po kilku chwilach znalazłam się w malutkiej wiosce narciarskiej pogrążonej w letnim śnie. Innerkrems to też początek jednej z wielkich alpejskich dróg Austrii: Nockalmstrasse. Ale nie dziś. Zmęczenie, godzina i burzowe prognozy podjęły decyzję za mnie. Wrócę tu jeszcze.

Kiedy jedziesz na bombie — naprawdę ciężkiej bombie — a twój żołądek buntuje się przeciwko każdemu kęsowi, każda część twojego ciała krzyczy, żebyś się zatrzymała. Nogi błagają o litość, brzuch skręca się z bólu, a ty ledwo utrzymujesz się na granicy swojej Z2. A jednak umysł wciąż popycha cię do przodu, chce szybciej, bo pamięta inny rytm, inną prędkość. Jak w bitwie, niewygrywalnej: ciało kontra umysł, słabość kontra duma.

Zwalniasz więc do tempa żółwia, tocząc się powoli w górę doliny, samotnie. Każdy obrót korbą staje się małym aktem buntu. Wygrywasz, nie poddając się temu małemu demonowi, który szepcze, że jesteś słaba. Wygrywasz, jadąc dalej, choćby najwolniej. Ale przede wszystkim — wygrywasz z dawną sobą. Tą, która kiedyś wymagała, by każdy podjazd jechać w trupa, za wszelką cenę. Już nie.

Ponad doliną
Droga do Innerkrems
Droga do Innerkrems
Salwa strażacka
Tuż przed przełęczą

Po minięciu Innerkrems droga znów się wspięła. Krótko, ostro, by już po kilku wystromieniach wynieść mnie ponad wioskę. Seria ciasnych zakrętów doprowadziła mnie na przełęcz na granicy Karyntii. Widok na drugą stronę był urokliwy, choć nie oszałamiający. Bez zatrzymania przeszłam z podjazdu w zjazd.

I to jaki zjazd. Tuż pod przełęczą maleńka osada otworzyła się w szeroką, alpejską łąkę. Wąska droga rozwinęła się przede mną jak idealnie zaprojektowana kolejka górska — gładka, płynna, zachęcająca do prędkości, bez większego ryzyka. Szerokie łuki i łagodny spadek pozwalały mi puścić hamulce, głęboko kłaść się w zakrętach i zaufać drodze, która sama nadawała rytm mojej jeździe.

Asfalt prowadził mnie w dół przez słoneczne hale, potem w zacieniony las i między rozrzucone po dolinie gospodarstwa, aż w końcu droga doprowadziła mnie do Pichlersdorf. Tam zaczynał się drugi duży podjazd dnia. Stromo wspięłam się obok zamku Moosham, by po krótkiej chwili dołączyć do łagodniejszej już drogi na Tauernpass.

Na chwilę zboczyłam do miasteczka Mauterndorf, gdzie pod zamkiem tryskała fontanna. Na ściance obok wisiały kubki czekających na turystów, ale ja wybrałam jednak swoje bidony. Zjadłam banana i ruszyłam dalej.

Schloss Moosham
Kran z wodą Mautendorf
W drodze na Tauernpass
W drodze na Tauernpass
W drodze na Tauernpass
Tauernpass

Pierwsza połowa przełęczy była na tyle łagodna, że mogłam równo podjeżdżać mimo pustych nóg. Niedzielny ruch był znikomy, a droga wiła się miękko wśród pastwisk i wiosek, z odległymi szczytami Niskich Taurów majaczącymi przede mną. W końcu nachylenie się nieco zwiększyło, a otwarty krajobraz wydawał się odbijać popołudniowe ciepło. Rozpięłam koszulkę i dalej kręciłam spokojnym tempem.

Tauernpass nie mógł się równać z dzikością i rozmachem Sölkpass, który pierwotnie planowałam zdobyć, ale miał swój urok. Droga prowadziła przez pola, krótkie tunele, skalisty wąwóz, a nawet obok galerii przeciwlawinowej, która zimą chroni kierowców. Nachylenie nigdy nie było zbyt duże, więc wspinałam się bez większego problemu, delektując się zmiennością krajobrazu.

Po krótkim postoju na zdjęcia w Obertauern droga znów prowadziła w dół. Tym razem zjazd był szybki, kręty i energetyzujący. Szeroka droga i długie łuki zachęcały do prędkości, a widoki gór po bokach sprawiały, że nie mogłam się nie uśmiechać. Przez chwilę zmęczenie zniknęło, ustępując miejsca czystemu, radosnemu poczuciu lotu.

Kiedy droga zaczyna opadać w dół, zaczyna się zabawa. Jeśli asfalt jest gładki, szeroki i stworzony do prędkości — możesz puścić wszystko, nie ryzykując zbytnio. Zjazd zaczyna się od długiego, płynnego łuku. Muskam hamulce, kontrolując przyspieszenie. Dostrzegam szczyt zakrętu. Teraz pełny gaz — puszczam hamulce i zaczynam pedałować. Rower wystrzeliwuje z łuku jak z procy. Składam się, prędkość narasta, a fala adrenaliny zalewa ciało, gdy wpadam w kolejny zakręt, atakując go z całych sił.

Wtoczyłam się na stację w Radstadt znacznie wcześniej, niż się spodziewałam — była dopiero 13:30. Niebo czyste, bezchmurne. Rzut oka na prognozę: burze przesunęły się o trzy godziny. To znaczyło jedno — mam czas. Wystarczający zapas, żeby zaryzykować ostatni odcinek do Irdning, nawet jeśli miałabym się tam doczołgać. W najgorszym wypadku mogłam przecież złapać pociąg dalej w dolinie.

Radstadt
Idealny gravel

Zajechałam do centrum miasteczka na kawę. Espresso, cola i lody — moja nieświęta trójca cukru i kofeiny, która zawsze budzi zgorszenie u każdego włoskiego baristy. Ale dla mnie to lekarstwo. Po kilku minutach poczułam coś, czego nie czułam od doby — głód. Mój żołądek zaczął znów pracować.

Wpięłam się z powrotem w pedały i niespiesznie ruszyłam wzdłuż doliny. Lecz tym razem skończyło się toczenie. Jechałam. Naprawdę jechałam. Postanowiłam trzymać się z dala od głównych dróg, chcąc zanurzyć się w spokój doliny. Wybrałam szutrowe ścieżki rowerowe. I cóż to była za przyjemność! Równe, gładkie, tak dobre, że mogłam lecieć trzydzieści na godzinę na moich wąskich, 25-milimetrowych oponach. Słońce stało wysoko. Pięćdziesiąt kilometrów do celu. Wróciłam.

Nagle droga skręciła w prawo, przez stary, drewniany most. Miałam prędkość i rozpęd, więc zaatakowałam mocno, wskakując na deski prowadzące nad rzeką, by po chwili głęboko złożyć się w zakręt na zjeździe z mostku. Tył lekko uślizgnął się na miękkim, luźnym żwirze, ale szybki ruch bioder wystarczył, by wyprostować i ruszyć dalej.

I wtedy to poczułam. Thump, thump. Tył zmiękł. Guma. Zatrzymałam się, zdjęłam koło, ale nie znalazłam żadnego przecięcia dętki. Pewnie snakebite. Wymiana poszła szybko, lecz teraz przyszedł moment prawdy. Pierwszy raz używałam mój nowy mini-kompresor. Podłączyłam go do wentyla, wcisnęłam guzik, kilka sekund głośnego buczenia i... stop. Opona twarda. Ot tak — bez wyczerpującego machania pompką. Założyłam koło z powrotem, uśmiechnięta od ucha do ucha. Game changer.

Dolina prowadziła mnie przez Schladming i Oberhaus, szuter mieszał się z asfaltem. I wtedy zobaczyłam chmurę. Pojedynczą, ciemną. Niewielką, ale gęstą. Sprawdziłam radar — lokalna burza, prosto na mojej trasie. Zaczęłam mocniej naciskać na pedały. Deszcz złapał mnie akurat, gdy podjeżdżałam na rampę przed Maczkiem. Decyzja była prosta — burger stop. Czekając na koniec deszczu, pochłonęłam posiłek z ulgą, że wreszcie mogę jeść.

Reszta dnia rozmyła się w nudnych, płaskich kilometrach. Nic szczególnego, poza jedną myślą, która krążyła mi w głowie:
Nie mam ochoty jechać dalej.

Zmiana dętki
Góry ponad doliną Enns
Schladming
Rzeka Enns
Burza
Kolej w dolinie Enns

Dzień 5

Piąty dzień rozpoczął się z zachmurzonym niebem. Powietrze było ostre, chłodne. Oryginalny plan przestał być wykonalny — Wiedeń był zbyt daleko, jak na jeden dzień jazdy. Dzień wcześniej zrobiłam tylko krótki rozjazd, tyle tylko, by przetoczyć się między noclegami i wzbudzić krążenie w nogach. Dziś miał być finał. Wynalazłam, że z Bruck an der Mur często kursują pociągi do stolicy. Narysowałam więc nową trasę: ostatni duży dzień, przez dolinę Gesäuse. Sto pięćdziesiąt kilometrów, dwa tysiące dwieście metrów przewyższenia. Wyzwanie, ale nie katorga. Godne zakończenie.

Śniadanie w pensjonacie było idealne. Spakowałam się, wskoczyłam na siodło i cicho potoczyłam w stronę Oppenbergu. Droga była wąska, otoczona pastwiskami. Podjazd relatywnie łagodny, nogi świeże. Byłam w dobrym nastroju. Mijałam rolników ruszających do pracy, muczałam w odpowiedzi krowom i uśmiechałam się do ciszy między przejeżdżającymi autami.

Wspinaczka minęła mi niemal niezauważalnie. Krótki, ledwie zapamiętywalny zjazd. Kolejny łagodny podjazd doprowadził mnie do przełęczy Kaiserau — szerokiego pola otoczonego od północy szczytami Gesäuse, z małym jeziorem, które leżało w zagłębieniu jak lustro. Zatrzymałam się, odetchnęłam, pozwoliłam krajobrazowi wsiąknąć.

Dolina Enns
Prawie w Oppenberg
Spkojna droga
Przełęcz Kaiserau

Stamtąd czekał mnie kolejny zjazd. Gładki, płynny, sprowadził mnie do Admontu. I tam, nagle, u wylotu doliny, wyrastały góry Gesäuse. Potężne ściany skał, zamykające się niczym brama, wciągające mnie do środka.

Jechałam ścieżką rowerową, pół jadąc, pół gapiąc się, głową obracając raz w lewo, raz w prawo. To nie była droga, którą chciałoby się gnać. Zatrzymywałam się często — częściej niż kiedykolwiek wcześniej — żeby robić zdjęcia, żeby po prostu stać, pozwolić, by ogrom wąwozu naprawdę do mnie dotarł. Zazwyczaj jadę szybko, ścigając się z samą sobą i otoczeniem. Ale tutaj potrzebowałam się toczyć. Być, w pełni. Gesäuse wymagało szacunku, obecności, które z radością mu oddałam.

Kiedy trafiasz w miejsce, które porusza twoją duszę, wszystkie twoje zwykłe wzorce — ten niespokojny głód bodźców, potrzeba, by świat mknął obok — po prostu znikają. Nagle prędkość przestaje mieć znaczenie. Ruch przestaje się liczyć. Ważne jest tylko jedno: zatrzymać się. Oddychać. Być. Nie tylko chcesz zwolnić. Musisz.

Gdzieś z tyłu głowy wciąż słyszysz szept o rozkładach jazdy, o pociągach. Ale ten głos jest daleki, nieistotny. Tutaj, w tej chwili, nic cię nie ciągnie naprzód i nic cię nie zatrzymuje. Jest tylko obecność — ty i otaczająca cię natura, splecione ze sobą. Czysta, nieskażona błogość.

Te częste postoje miały oczywiście też inny cel — odpoczynek. Ciało niosło już w sobie zmęczenie poprzednich dni. Wiedziałam, że do głównej linii kolejowej dojadę, ale z każdym kilometrem samo pedałowanie stawało się coraz bardziej rutynowe, nudne, nawet mimo oszałamiających widoków.

Droga wiodła mnie w zmiennym rytmie — raz wspólnie z ruchem samochodowym, raz osobną ścieżką rowerową. Przejeżdżałam przez tunele i galerie, wzdłuż urwistych klifów, gdzie dolina otwierała się szeroko pode mną. W pewnym momencie ścieżka zamieniła się w ciąg długich, drewnianych mostów. Potężne ściany gór patrzyły w milczeniu, podczas gdy deski wybijały pusty rytm pod kołami.

Wkrótce jednak musiałam zostawić kanion za sobą. Dotarłam do Heiflau, gdzie dolina rozdzielała się na dwie drogi. W lewo ciągnęła się moja pierwotna trasa — przez Wildalpen w Alpy Ybbstalskie, dalej do Mariazell, Höllentalu i w końcu do Wiednia. W prawo leżała nowa „droga ucieczki”, prowadząca przez Eisenerz i Prabichl w stronę wielkiej doliny Mur. Zatrzymałam się przy małym sklepie, żeby uzupełnić bidony i zapas energii — żelki. Kilku rowerzystów stało obok, ale rozmowa nie rozkwitła: oni nie znali angielskiego, a mój niemiecki nie sięga wiele dalej niż „Guten Tag” i „Auf Wiedersehen”. Znany motyw moich samotnych podróży — żadnych nowych znajomości.

Wjeżdżając do Admont
Brama Gesäuse
Gesäuse
Gesäuse
Gesäuse
Gesäuse

Następny odcinek drogi początkowo nie oferował nic szczególnego. Aż nagle, niemal bez ostrzeżenia, ścieżka rowerowa ostro odbiła od szosy, wspinając się stromo ku polanie, która otworzyła się szerokim widokiem. Poniżej połyskiwało jezioro Leopoldsteiner See, otoczone górami i gęstym lasem. Zatrzymałam się na chwilę — kilka zdjęć, kilka oddechów — zanim ponownie zanurkowałam w dół, w stronę szosy i miasteczka Eisenerz.

To, co tam zobaczyłam, było jak z innego świata. Ogromny kamieniołom górował nad miasteczkiem niczym starożytna piramida — monumentalna, przytłaczająca, niemal mityczna w swojej skali. Erzberg. Bogata w rudę żelaza, kiedyś wydobywaną spod ziemi, teraz rozcięta na gigantyczne tarasy — góra stała się artefaktem przemysłu. Czułam się, jakbym wjechała w scenerię cyberpunkowego filmu — Ziemia przeobrażona przez ludzką ambicję i chciwość.

Jechałam dalej, wciąż pod wrażeniem, gdy daleko przed sobą dostrzegłam most, zawieszony wysoko nad doliną. Pomyślałam, że to linia kolejowa. Lecz tory tutaj skręcają na zachód, okrążając kopalnię. Ten nieosiągalnie wysoki most prowadził na wschód — w moim kierunku. Spojrzenie na GPS potwierdziło przypuszczenie i poczułam mieszaninę fascynacji i lekkiego lęku: tamtędy prowadziła moja trasa.

Powoli zaczęłam podjazd. Choć była to droga krajowa, kierowcy zachowywali się zaskakująco uprzejmie — ciężarówki i autobusy zostawiały mi szeroki margines, coś niemal nie do pomyślenia w Polsce. Podjazd na szczęście nie był tak stromy, jak wyglądał z dołu. Równe 7% nachylenia, gładki asfalt, dwa szerokie pasy. Z każdym metrem widok się otwierał coraz bardziej - tylko cienka barierka oddzielała mnie od milczącego ogromu krajobrazu.

Leopoldsteiner See,
Opuszczam Gesäuse
Most na Erzberg
Góry ponad Eisenerz
Górne partie kopalni

Na szczycie mostu droga ostro skręcała w lewo, zostawiając za sobą poszarpane szczyty i przecinając surowe, górne poziomy kamieniołomu. Zatrzymałam się na czerwonym świetle przed robotami drogowymi - ruch wahadłowy. Obserwowałam, jak robotnicy rozładowują gigantyczne ciężarówki. Maleńkie sylwetki w kamiennej katedrze maszyn i pyłu.

Kiedy światło zmieniło się na zielone, pozwoliłam, by kilka samochodów mnie wyprzedziło, po czym ruszyłam, pół sprintem, żeby utrzymać rytm ruchu. Przełęcz przyszła szybko, a zaraz po niej zjazd. Droga była szeroka, idealnie gładka. Plac zabaw z grawitacją. Złożyłam się nisko nad kierownicą, stabilizując rower kolanami. Prędkość rosła — 60 km/h, 65, 70 — aż wskazówka dotknęła 80 km/h, zanim zwolniłam prez wjazdem w teren zabudowany. Wjechałam do wioski, podekscytowana, ale spokojna.

Ostatnie kilometry minęły jak cichy epilog. Leniwy przelot doliną Muru między Leoben a Bruck an der Mur — częściowo wąskimi ścieżkami rowerowymi przez miasto, częściowo cichymi drogami wzdłuż kanału. To już nie chęć jazdy mnie niosła, lecz myśl o dworcu i pociągu. Niecałą godzinę od wjazdu w dolinę siedziałam na peronie, wygrzewając się w popołudniowym słońcu, z biletem świecącym na ekranie telefonu. Alpy zostały za mną, ale ich echo wciąż brzmiało gdzieś we mnie.

Kanał w dolnie Mur
Boczne drogi w dolinie Mur
Czekając na pociąg

Epilog

Po długiej szarpaninie, próbując zmieścić wszystkie rowery w wąskim wagonie, w końcu opadłam na siedzenie. Przez chwilę czas wypełnił mi dobrze znany rytuałem — przewijanie zdjęć z dnia, wybieranie najlepszych kadrów, poprawianie światła i koloru, jakbym w ten sposób mogła zachować esencję tego, co właśnie przeżyłam. Nie trwało to jednak długo. Ciągle się rozpraszałam, a mój wzrok stale przyciągał cichy widok zza okna.

Za szybą przesuwały się pola doliny Mürz — miękkie, rozmazane w ruchu, delikatne, a jednak nieustannie przypominające, że góry zostały za mną. Pociąg zaczął powoli wspinać się linią Semmering — pierwszą w Europie górską linią kolejową o normalnym rozstawie torów. Patrzenie, jak krajobraz się zmienia było jak obserwowanie żywego pomnika ludzkiej wytrwałości: tory zawijały się z wdziękiem wokół urwisk, sunęły po smukłych wiaduktach, znikały w ciemnych tunelach, by po chwili znów wynurzyć się w światło przestrzeni.

Po raz pierwszy od wielu dni nie robiłam nic poza patrzeniem. Żadnych zdjęć, żadnego scrollowania, żadnego pośpiechu. Tylko ja, cichy szum wagonu i cienka szyba oddzielająca mnie od górskiego świata. Krajobraz przesuwał się jak pożegnanie — ulotne, wspaniałe, spokojne.

Cieszyłam się, że mogłam doświadczyć tej podróży pociągiem. Łagodziła żal po niedokończonej trasie — choć tylko trochę. Gdzieś wewnątrz wciąż tlił się cichy ból, szept niedokończonej przygody. Gdy góry znikały w oddali, a pociąg przetaczał się przez równiny, mijając przedmieścia Wiednia, gdy w szybie zobaczyłam swoje odbicie — opaloną, zmęczoną, ale spokojną, ten szept zaczął się zmieniać. Nowa myśl zdążyła już zapuścić korzenie.

Nowy plan.

Strava - Day 3 - Innerkrems Pass, Tauernpass
Strava - Rest day
Strava - Day 4 - Admont, Gesäuse, Präbichl

#