Cycling Stories by Pati

pl
Patrycja Fogelman avatar

Croatia Women's Rally - Część 3

28-12-2025
Poranek nad wyspą Cres

Dzień 5 – Reinkarnacja

Dzień zaczął się wcześnie. Zbyt wcześnie. Plan był ambitny — dojechać do Premantury. Trochę ponad 135 km. Żeby mieć bezpieczny zapas czasu, musiałyśmy złapać prom z Poroziny o 9:00. Kolejny odpływał dopiero o 10:30. Nic niewykonalnego, ale wolałyśmy mieć komfort, luz i czas na przystanki, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota.

Ustawiłam budzik na 6:00. „Jeśli w godzinę ogarnę namiot, a w dwie kolejne dotrę na prom, bomba. Jeśli nie, popłynę następnym i zobaczę, dokąd zaprowadzi mnie droga tego dnia”, pomyślałam. Wiedziałam, że część dziewczyn dotarła na ląd już dzień wcześniej i mówiły, że dojazd do promu zajmuje około 1 godziny 45 minut. Miałam za sobą dzień odpoczynku, antybiotyki zaczęły działać, ale kompletnie nie wiedziałam, jak mój organizm zareaguje na jazdę. Spacer do miasta poprzedniego dnia nie był wymagający, a jednak zostawił mnie na jego końcu kompletnie wyczerpaną.

Udało mi się ogarnąć wystarczająco szybko i już o 7:00 już wsiadałam na rower. Niestety wszystko dookoła było jeszcze zamknięte, więc w pośpiechu przełknęłam małą paczuszkę ciastek zbożowych, które zostały mi z dnia poprzedniego. Na początek musiało wystarczyć. Avri, która spała tej nocy w pokoju, miała dla mnie croissanty, ale żeby się do nich dostać, musiałam dojechać na prom na czas. To oznaczało, że pierwsze 25 km przejadę praktycznie na pustym żołądku.

Podjazd był bardzo łagodny. Nadal było dość chłodno, bo około 16 stopni. Nad moją głową wisiały ciężkie chmury. Wciąż nie czując się w pełni dobrze, z lejącym się nosem i przytkanymi zatokami, wkręciłam się w spokojne, równe tempo. Po lewej stronie, w oddali między mną a Istrią, zobaczyłam szybko przesuwającą się, rozmytą ścianę, wyraźny znak ulewy. Oceniłam wiatr i uznałam, spycha ją ode mnie, ale lekka niepewność pozostała. Kto wie, czy kolejna nie nadciągnie zaraz za mną?

Gdy droga przetoczyła się przez główną grań wyspy, po prawej stronie otworzył się nowy widok. Poranne światło, schowane za chmurami, stworzyło spektakl, którego nie da się zapomnieć. Niestety przez większość czasu krajobraz zasłaniały krzaki, więc musiały mi wystarczyć tylko krótkie, ulotne spojrzenia.

Poranek nad wyspą Cres
Poranek nad wyspą Cres

W międzyczasie wyciągnęłam żel energetyczny, który Patrycja podarowała mi dwa dni wcześniej. Znalazła go leżącego na trasie i stwierdziła, że sama nie używa żeli, kiedy ja na rowerze pochłaniam je, i cukier, hurtowo. Chciałam zachować go na czarną godzinę. Ale to właśnie był ten moment. Prawie dwie godziny ścigania się z czasem o niemal pustym żołądku nie był wybitnie szczęśliwym początkiem dnia. Szybko go otworzyłam i wycisnęłam.

W przeciwieństwie do żeli, które jadam na codzień, był ohydny. Spojrzałam na opakowanie. Mięta. Normalnie to jeden z moich ulubionych smaków. Ale wyobraź sobie kubek herbaty miętowej, w którym ponad połowa objętości to cukier. Bleh. Powstrzymałam się przed wypluciem go. Potrzebowałam każdej odrobiny energii, jaką mogłam z niego wyciągnąć. Powoli, z obrzydzeniem wciągnęłam go do końca i popiłam bardzo, bardzo solidną ilością wody.

Gdy droga w końcu skręciła w lewo i ponownie przecięła grań, uderzyła we mnie bura - Chorwacki wiatr. Prosto w twarz. W mgnieniu oka wysysała resztki energii, jakie jeszcze miałam. Wiedziałam, że muszę dotrzeć na prom, i to szybko. Była 8:00, a ja potrzebowałam aż 50 minut, żeby przejechać zaledwie połowę trasy. Zaczęłam się niepokoić. „Zdążę? Ten wiatr strasznie mnie spowalnia...”, myślałam. Nie wzięłam jednak pod uwagę profilu trasy. Byłam ponad 400 metrów nad poziomem morza. Po pokonaniu jeszcze jednego, niewielkiego podjazdu zostawało już tylko 10 kilometrów zjazdu.

Pod wiatr!

Zjazd był ekscytujący. Parłam pod wiatr ile sił, pedałując przez cały czas aż do samego dołu. Dotarłam dokładnie godzinę i 22 minuty po wyjeździe z kempingu, ponad pół godziny przed promem. Przywitałam się ze wszystkimi czekającymi na prom, po czym zgarnęłam od Avri moje „premium croissanty z premium dostawą”. Od razu wgryzłam się w jednego z nich.

Podczas przeprawy, po raz kolejny schowałam się w ciszy i cieniu kabiny, chroniąc się przed porannym chłodem i wiatrem. Wzięłam leki, powoli przeżuwając słodkie rogale. W milczeniu przygotowywałam się mentalnie na resztę dnia. Poranny podjazd nie był taki zły, ale daleko mi było jeszcze do pełni formy. Po jakiejść pół godzinie prom dotarł do lądu, a my zeszłyśmy na przystań. Stanęłam na pomoście, patrząc, jak fale rozbijają się o beton, smarując się kremem z filtrem.

Na podjeździe z promu nagle odżyłam. Croissanty zrobiły swoje, a paracetamol, który wzięłam razem z nimi, zaczął działać. Powietrze zrobiło się przyjemnie ciepłe, a mój nastrój wyraźnie się poprawił. Gnałam pod górę, nie myśląc o niczym poza czystą radością. Na następującym po nim zjeździe minął mnie pędzący „Party Train” - Paulin-Anna, Laura i Claire, jadące jak burza, bujające się w rytm muzyki płynącej z głośnika. Natychmiast przyspieszyłam i wskoczyłam im na koło. Jechgałyśmy tak w górę i w dół, zakręt za zakrętem, zmieniając się na prowadzeniu. Pracowałyśmy razem, robiąc naprawdę solidny progres.

Przeprawa
Wzgórza Cresu
Wspinając się z promu. Krk w oddali
Impreza na podjeździe

Wkrótce trasa skręciła i po raz pierwszy od momentu, gdy opuściłam oficjalną trasę na moście Krk, wjechałam w dłuższy odcinek szutru. Ale tym razem było zupełnie inaczej. Płaska droga prowadziła przez szeroką, zieloną dolinę, z idealną, wręcz nawierzchnią, nazwaną przez Claire "Gucci". Perfekcyjny kontrast do wcześniejszych, technicznych ścieżek i doskonała okazja, by odbudować pewność siebie po terenowych przygodach sprzed kilku dni. Jechałyśmy spokojnie, śmiałyśmy się, rozmawiałyśmy, chłonęłyśmy widoki i po prostu świetnie się bawiłyśmy. Dogoniłyśmy też część francuskiej grupy jadącej w tempie "imprezowym”.

Nasza mała grupka zaczęła się szybko rozrastać i w pewnym momencie zrobiło się nas za dużo, by utrzymać równą jazdę. Zaczęły się ciągłe postoje, a ja poczułam lekkie znużenie. To nie mój styl jazdy. Potrzebowałam przepalić trochę nogę. Podkręciłam tempo, wrzuciłam twardsze przełożenie i natychmiast wystrzeliłam do przodu.

Przez kolejną godzinę jechałam sama, bez przerw. Najpierw idealny szuter zmienił się w techniczną, pofałdowaną drogę, świetny test balansu i kontroli nad rowerem. Potem trasa znów połączyła się z asfaltem i od razu wystrzeliła w górę, bardzo stromym podjazdem, sięgającym ponad 17%.

Podczas tej jazdy zastanawiałam się, czy w końcu kogoś dogonię, czy też samotna jazda będzie moim przeznaczeniem do końca dnia. Ale gdy wjechałam do wioski Krnica, zobaczyłam kilka dziewczyn z rajdu odpoczywających w cieniu drzew. Musiały nas minąć, kiedy wcześniej zatrzymałyśmy się na kawę. Po krótkiej przerwie ruszyłam dalej, i to nie z kim innym, jak z Avri i Zoë. Znów jechałyśmy razem.

Gucci Gravel
Zielona dolina
Potok
Ścieżka - Rollercoaster
Tak daleko...

Pędziłyśmy przez niewielki las. Po obu stronach drogi ciągnęły się gęste ściany zielonych, karłowatych drzew i krzewów. Nawierzchnia była piekielnie szybka - twardy, ubity szuter, prawie bez nierówności, z drobnymi garbami. Pozwalała puścić hamulce. Łagodny zjazd sprawiał, że w ogóle nie musiałyśmy kontrolować prędkości. Rozkoszowałyśmy się tym szybkim zjazdem z głębi lądu, śmiejąc się i zostawiając za sobą chmurę kurzu.

Nagle droga skręciła, drzewa się rozstąpiły i dotarłyśmy nad morze, po raz pierwszy od momentu, gdy kilka godzin wcześniej zjechałyśmy z promu. Woda przy brzegu miała jasnoturkusowy kolor, który dalej, ku otwartemu morzu, przechodził w głęboki lazur. Kontrastowała ostro z szarymi i jasnobrązowymi, poszarpanymi skałami wybrzeża. W tle majaczyły odległe sylwetki gór. W świeżym, wilgotnym powietrzu unosił się delikatny, ale wyraźny zapach soli, cicho rezonujący z dźwiękiem łagodnych fal.

To było moje pierwsze w pełni świadome zetknięcie z morzem podczas tej wyprawy. Nie w nocy. Nie wtedy, gdy byłam chora i nie w pełni sił. Nie w zgiełku promenady. Nie w pośpiechu, gdy ścigałam się z czasem, żeby zdążyć na prom. Tym razem byłyśmy tylko my, moje przyjaciółki i woda lśniąca przed nami. Nie spieszyłyśmy się. Jechałyśmy powoli, uważnie, chłonąc lekki wiatr, chropowatą nawierzchnię pod kołami i wspólny czas.

Okrążając jedną z małych zatok, zauważyłyśmy porzucone w trawie rowery. To nasze dziewczyny zatrzymały się na kąpiel! Avri i Zoë wskoczyły prosto do wody. Ja zdjęłam tylko koszulkę i buty, zeszłam na plażę i usiadłam. Nie jestem fanką morskiej wody. Ani w ogóle żadnej wody chłodniejszej niż 35 stopni. Wciąż miałam w pamięci moje ostatnie spotkanie z chorwackim morzem sprzed dziesięciu lat. Dałam się wtedy namówić, by zanurzyć kolana, i doskonale pamiętam to natychmiastowe uczucie zimna. Tym razem nie chciałam ryzykować.

Słuchając uspokajającego szumu fal delikatnie muskających skały, patrzyłam na pozostałe dziewczyny kąpiące się w wodzie lśniącej późnoletnim niebem. Potem przeniosłam wzrok ku górom Cresu, daleko za zatoką. Oparłam się wygodnie i zamknęłam oczy, pozwalając słońcu delikatnie muskać moją skórę. Poza tym uczuciem, i poza śmiechem i radością, które dzieliłyśmy, nic innego nie miało znaczenia.

Przez resztę dnia trzymałyśmy się razem, już w nowej, dużej grupie. Gdy dotarłyśmy do Premantury, wyspa Cres wydawała się bardzo odległa, zarówno w czasie, jak i odległością. A przecież opuściłyśmy ją niecałe dziesięć godzin wcześniej.

Różne odcienie morza
Różne odcienie morza
Różne odcienie morza
Brama w stronę Premantury

Dzień 6 – Nago, czy nie nago?

Początek dnia poprowadził nas przez „plac zabaw Bei”, czyli Park Narodowy Kamenjak. Wszystkie zastanawiałyśmy się, dlaczego opisywała go jako „trasy, które bardziej przypominają plac zabaw niż park”. Miałyśmy się o tym wkrótce przekonać.

Po szybkim śniadaniu w lokalnej kawiarni ruszyłyśmy na poszukiwanie najbardziej wysuniętego na południe punktu Istrii. Najpierw jechałyśmy po betonowych płytach i zniszczonym asfalcie, aż w końcu nawierzchnia zmieniła się w szuter. Droga była szeroka, nieustannie falowała to w górę, to w dół, prowadząc raz przez las, raz przez otwarte przestrzenie. Po jakimś czasie stromy fragment wyprowadził nas między krzewy i luźny żwir, aż na punkt widokowy na samym krańcu półwyspu. Widok na morze był niesamowity. Bezmiar otwartej wody, bez śladu lądu na horyzoncie, pełen łodzi niemal każdego rozmiaru. Wszystko skąpane w miękkim, porannym świetle. Za żadne skarby nie chciałabym ominąć tego miejsca.

Potem trasa skręciła w prawo i wzdłuż wybrzeża poprowadziła nas z powrotem na północ, znów wijąc się między lasem a niskimi krzewami. I właśnie tam zaczął się prawdziwy „plac zabaw”. Techniczne fragmenty wymagające ostrożnego omijania ostrych skał wystających z ziemi, podstępne rock gardeny, śliskie płyty skalne, ciasne single pod drzewami, pokryte dywanami korzeni. W górę i w dół. Każdy z tych odcinków był wymagający, ale jednocześnie „bezpieczny” - krzewy wzdłuż ścieżek i bardzo łagodne nachylenia sprawiały, że ewentualna wywrotka odbywałaby się w warunkach nie stanowiących realnego zagrożenia. Prawdziwy plac zabaw. Czysta radość. Zabawa w tej „piaskownicy”, ciągłe manewrowanie w zakrętach i przecinanie ścieżek było niesamowicie satysfakcjonujące. I pokazało mi jedno: moja pewność siebie wróciła. Nie hamowałam się, atakowałam każdą przeszkodę z ochotą, pewnością siebie i dziecięcym entuzjazmem. Wróciłam. Naprawdę.

Powoli zbliżałyśmy się z powrotem do Premantury, gdy ktoś zakrzyknął kąpiel! Plaża, obok której przejeżdżałyśmy, wyglądała niezwykle kusząco i zupełnie inaczej niż pozostałe: niewielki skrawek kamienistej plaży łagodnie opadającej w głęboko turkusową wodę, otoczona mini-klifami, obiecującymi bardziej przygodowe pływanie. Skręciłyśmy, a po krótkim spacerze wzdłuż skalistej linii drzew dotarłyśmy na jeden z klifów, z dala od płytkiej części plaży. Gdy reszta grupy szybko się przebrała w stroje kąpielowe i z entuzjazmem wskakiwała do wody, ja usiadłam na skałach, delektując się ciepłem bezchmurnego nieba.

Zebrałam w sobie odrobinę odwagi i powoli zanurzyłam palce u stóp, a potem całe stopy. Skóra dotknęła miękkich fal. Morze otulało moje stopy było przyjemne. Ale jednocześnie wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz zimna. Tak. To był mój limit. Kostki. Nie odważyłam się wejść do kolan. Głębsze zanurzenie zostawiam sobie na termy. Przynajmniej na razie.

Lindsey
Kiedy gravel zaskakuje cię w trakcie posiłku
Kamenjak
W dół!
Kamenjak
Kamenjak
Plac Zabaw Bei
Na plaży
Na plaży

Lunch tego dnia był typową „ucztą bikepackera”. Po krótkiej wizycie w markecie w samym centrum historycznej części Puli usiadłyśmy w cieniu starej katedry, podjadając kupione przekąski - chipsy, ciastka, orzechy, mini pomidorki. Rozmawiając z ochroniarzem, robiąc mnóstwo zdjęć, zachwycając się bezpańskim kotem i śmiejąc się bez opamiętania, bawiłyśmy się znakomicie.

A jednak gdzieś w tle zaczęła wkradać się delikatna nuta smutku i nostalgii. Byłyśmy w drodze już szósty dzień. Sześć długich, intensywnych, niesamowitych dni siostrzeństwa i nowych przyjaźni. Teraz, gdy zmęczenie zaczęło się kumulować, coraz wyraźniej czułam, że ta podróż powoli dobiega końca. Jeszcze nie teraz - miałyśmy przed sobą jeszcze dwa dni jazdy - ale jakaś część mnie już zaczynała tęsknić.

Gdy ruszyłyśmy przez południowy szczyt ruchu w Puli, zobaczyłam Patrycję i Agatę jadące kawałek przed nami. Od razu zrzuciłam bieg, wstałam z siodła i ruszyłam w krótki sprint wokół ronda. Chyba tylko Avri była w stanie skoczyć za mną. W ten sposób zupełnie niechcący rozerwałam grupę, z którą wyjechałyśmy rano z Premantury, tworząc przy okazji nową.

Droga wyjazdowa z miasta była ruchliwa i kompletnie nieprzyjazna dla rowerów. Żeby szybciej się z niej wydostać, co jakiś czas zmieniałyśmy się z Patrycją na prowadzeniu. I faktycznie, jechałyśmy szybko, sprawnie oddalając się od głównej arterii, by po kilku chwilach skręcić w serię promenad. Jakiś czas później, już z powrotem na drodze, dałam jedną wyjątkowo długą zmianę. Wszystkie miałyśmy dość aut tego dnia i bardzo chciałyśmy uciec z asfaltu. Jechałyśmy gęsiego, mało rozmawiając. Kiedy jednak droga znów zamieniła się w szuter i zaczęła bardzo łagodnie piąć się w górę, obejrzałam się, i zobaczyłam za sobą tylko Avri.

No cóż. Tyle by było z jazdy większą grupą.

Na szczęście Avri była dokładnie tą osobą, której wtedy potrzebowałam. Idealnie pasowałyśmy do siebie tempem i formą. Mimo narastającego zmęczenia pewnie poruszałyśmy się po istryjskich szutrach i bezdrożach. Najpierw wspinałyśmy się w głąb lądu, bardzo łagodnie, po łatwej szutrowej drodze, która stopniowo przechodziła w wypaloną słońcem trawę i gliniaste trakty. Rozmawiałyśmy o tym, jak samotny i psychicznie wyczerpujący byłby ten odcinek podczas wyścigu ultra. Cisza, monotonia, niekończący się ruch do przodu. Jak bardzo inaczej było teraz, gdy nijaki krajobraz łagodniał dzięki rozmowie i wspólnemu doświadczeniu, dzięki prostemu luksusowi braku presji tempa. Rozmawiałyśmy o naszych doświadczeniach rowerowych. O technice, na szosie i w terenie. O naszych filozofiach jazdy.

Kot Puli
Katedrala Uznesenja Blažene Djevice Marije
Katedrala Uznesenja Blažene Djevice Marije
Katedrala Uznesenja Blažene Djevice Marije
A może tym powinnyśmy jechać?
Z Avri
Wzdłuż promenad fot. Patrycja Rucińska

We dwie wtoczyłyśmy się do miasta Poreč już kompletnie wycieńczone i porządnie głodne, bardziej niż gotowe, by dołączyć do innych dziewczyn na długo wyczekiwaną ucztę z makaronem i pizzą w rolach głównych. Ostatnich kilkanaście kilometrów ciągnęło się w nieskończoność. Najpierw jechałyśmy kompletnie zrujnowaną ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi. Potem skręciłyśmy na promenadę, gdzie ostrożnie mijałyśmy starszych niemieckich turystów na e-bike’ach. Przygoda dnia dawno się skończyła. To już nie była ekploracja, tylko zwykły dojazd na jedzenie. Ciążącymi nogami ledwo naciskałyśmy na pedały, bez większej chęci do jazdy. Jedyną rzeczą, która pchała nas do przodu, była wyraźna wizja pizzy oraz perspektywa ponownego spotkania z innymi uczestniczkami rajdu.

Po satysfakcjonującym posiłku nowo utworzona, duża grupa ruszyła do centrum miasta w poszukiwaniu loów. Oprócz deseru dostałyśmy też entuzjastyczny monolog od włoskiego właściciela lodziarni, który w ciągu kilku minut najwyraźniej opracował pełny plan ekspansji swojego biznesu do górskich miasteczek w Kolorado. Słuchałyśmy rozbawione i lekko zdezorientowane, grzecznie przytakując i oblizując topniejące gałki lodów.

Ale dzień jeszcze się nie skończył. Zostało nam kilka kilometrów do kempingu, który miałyśmy na oku. Machając na pożegnanie zapalonemu włoskiemu przedsiębiorcy, ruszyłyśmy z powrotem w stronę drogi. Razem z Andre-Ann, Lindą i Franziską zatrzymałam się w sklepie, żeby kupić podstawowe rzeczy na kolację i śniadanie. Chwilę później mój telefon zawibrował.

Właśnie widziałam nagiego faceta na rowerze. — napisała Avri.

Minęło kilka sekund. Przyszła kolejna wiadomość.

O mój Boże, dwie osoby jedzą kolację na golasa. Chyba jesteśmy na kempingu nudystów.

Że co?! Na to nie byłam przygotowana.

Pięć minut później dotarłyśmy do ogromnej bramy z wyraźnie widocznym znakiem przekreślonych ubrań, który jednoznacznie wskazywał charakter tego miejsca. Nocleg na kempingu naturystycznym zdecydowanie nie był na mojej liście bingo na 2025 rok, a jednak. Avri i Andre-Ann poszły do recepcji, żeby nas zameldować, a ja zostałam z rowerami. Kiedy wróciły, ledwo łapiąc oddech ze śmiechu, Andre-Ann opowiedziała historię.

To jest kemping nudystów.
Tak, zauważyłyśmy.
Ubrania są ŚCIŚLE zabronione.
A mogę chociaż zostawić dół?
NIE — odpowiedziała ubrana recepcjonistka.

Po wejściu na teren okazało się jednak, że rzeczywistość była nieco mniej radykalna. Tylko około połowa osób faktycznie była naga. Było już późne popołudnie i powietrze zaczęło robić się chłodne. Nie było mowy, żebym się rozbierała. To był pierwszy poranek, kiedy nie musiałam brać paracetamolu. Nie zamierzałam ryzykować i rozchorować się na nowo. Zasady czy nie, zdrowie postawiłam ponad wszystkim.

Nie nago.

Jedziemy na camping

Dzień 7 – Upadek i nowe narodziny

Około pół godziny od wyjazdu z campingu musiałam się zatrzymać i przepakować podsiodłówkę. Pakowałam się trochę w pośpiechu. Obudziłam się jako ostatnia, więc wrzucałam rzeczy do torby dość chaotycznie. Czułam ją za sobą dość i zaczęłam się martwić, że zacznie ocierać o tylne koło. Reszta dziewczyn pojechała dalej, zakładając, jak zwykle, że szybko je dogonię.

Nie tym razem.

Byłam kompletnie wyczerpana. Nie tylko zmęczona jednym długim dniem, ale zużyta całym sezonem, kolejnymi długimi dniami w siodle i jazdą w trakcie choroby. Nogi miałam zupełnie puste, mimo że to był dopiero początek dnia.

Pierwsza część "pościgu" prowadziła mnie przez sady. Ciche, sielankowe ścieżki wśród drzew. Nawierzchnia była gładka i łatwa. Mimo że czułam słabość w nogach, nadal jechało mi się przyjemnie. Czułam nawet jakąś radość z samej jazdy. Mogłam udawać, że wszystko jest niemal normalnie. Niemal.

Gdy tylko wróciłam na szosę i zjechałam z powrotem na poziom morza, z prawej strony uderzył mnie ostry podmuch wiatru. Spojrzałam na mapę i westchnęłam. Oczywiście. Dokładnie w tym kierunku zmierzałam.

Przez kolejne dwadzieścia minut walczyłam jednocześnie z wiatrem prosto w twarz i z własną niedyspozycją. Jechałam przez całkowicie odsłonięty teren, po grobli lekko wyniesionej ponad kanał, bez żadnej osłony przed wiatrem. Bez przerwy zmieniając pozycję, między męczącą pozycją aero a wyprostowanym, łatwym, ale wolniejszym chwytem, pchałam pod wiatr wszystkim, co miałam. A nie miałam wiele. Nie byłam w stanie nawet dotknąć tempa. To był bolesny pościg. Każdy mięsień palił. Każda część ciała krzyczała. Czułam się bezradna. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność i jazda wydawała się zupełnie bez sensu.

Chciałam się poddać. Naprawdę miałam ochotę zejść z roweru, usiąść w piachu i czekać, aż uratuje mnie rycerz w lśniącej, białej zbroi. Albo Bea i Luca w samochodzie technicznym. Ale jechałam dalej, napędzana wyłącznie siłą woli. Wściekła, wielokrotnie dysocjowałam, by co jakiś czas wracać do ciała. Aż w końcu moja wytrwałość została nagrodzona.

Najpierw zobaczyłam na horyzoncie jedną rowerzystkę. Potem pojawił się kolejny kształt. Sięgnęłam tak głęboko, jak byłam w stanie, aż znalazłam kilka watów, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Powoli zaczęłam zmniejszać dystans. Wkrótce dogoniłam Avri i Andre-Ann. Stamtąd już razem, spokojnie, potoczyłyśmy się drogą do Livade — miejscowości słynącej z lokalnych trufli.

Przez sady
Przez sady
Wał pełen bólu i beznadziei
Znów razem

Kawa była wyśmienita. Zamówiłam cappuccino na podwójnym espresso i bez wahania wypiłam je do dna. Potem dopiłam jeszcze kawę Avri. Zamówiła dokładnie to samo co ja, ale chyba nie do końca spodziewała się jej mocy. Tuż przed wyjazdem dołączyła do nas Zoë. We czwórkę skręciłyśmy na kolejny stary szlak kolejowy, tym razem łagodnie pnący się pod górę w kierunku miasteczka Grožnjan.

Czy to była zasługa potrójnego espresso, czy samego podjazdu, a może po trochu jedno i drugie — tego już się nie dowiem. Ale powoli zaczęłam odzyskiwać wigor. Łagodne, równe nachylenie pomogło mi odnaleźć rytm, a wraz z nim radość z jazdy. Powoli jechałyśmy naprzód, śmiejąc się i stopniowo zyskując wysokość.

Na jednym z wielu przystanków na fotki, już dość blisko końca podjazdu, zobaczyłyśmy nadjeżdżającą z tyłu Mię, a za nią Paulin-Annę, Laurę i Claire. Wskoczyłyśmy w ten pociąg - a przynajmniej niektóre z nas. Mia dyktowała tempo i wcale się nie oszczędzała! Cała szóstka dotarła razem na szczyt, w tym Avri i ja. Nazwałyśmy to imprezą w tempie wyścigowym - edycja Croatia Rally. Dołączyłyśmy do tego pociągu dość późno, więc dla mnie był to tylko krótki wysiłek, ale udowodnił mi coś ważnego. Wciąż byłam zdolna do jakiejś intensywności.

Droga do Grožnjan
Tunel na szlaku kolejowym
Na szlaku
Tereny dookoła Grožnjan
Sprint przez miasteczko fot. Kristina

W miasteczku panowała istna imprea. Dziewczyny przyjeżdżały z różnych stron, różnymi trasami, a zabytkowy, malowniczy plac ocieniony drzewami okazał się idealnym miejscem na odpoczynek. Nigdzie nam się nie spieszyło, wiedziałyśmy, że reszta trasy na ten dzień będzie prowadziła już głównie w dół, z krótkim, płaskim odcinkiem pod sam koniec.

Śmiałyśmy się, wygłupiałyśmy, opowiadałyśmy historie. Przytulałyśmy lokalne koty, robiłyśmy setki zdjęć. Część z nas poszła zwiedzać, inne kupowały i wypisywały pocztówki. Atymosfera była niesamowicie luźna, dokładnie taka, jak samo miasteczko. Co prawda wciąż kręcili się turyści, ale sezonowy ruch dawno już się skończył. Wyczuwałam, że podobnie jak sezon, rajd powoli dobiega końca. Siedziałyśmy na tym placu dobrą godzinę, tak, jakbyśmy nie chciały ruszać dalej, bo każdy kolejny kilometr przybliżał nas do końca tej przygody. Ta atmosfera była bardzo wyraźna, namacalna.

Zjazd z Grožnjanu był równie dziki jak końcówka podjazdu. Tym razem na front peletonu wysunęła się Paulin-Anna. Droga była łagodna, delikatnie opadająca w dół. Przez większą część szutrowego zjazdu utrzymywałyśmy stałe tempo 27–30 km/h, jadąc blisko siebie, w pełni korzystając z tunelu aerodynamicznego. Czysty flow. Czysta efektywność. Dla takich momentów kocham kolarstwo tak bardzo.


Po pożegnalnej kolacji usiadłyśmy w kręgu na promenadzie nad zatoką, już w ciemności słoweńskiej nocy. Był to prawdziwy obraz siostrzeństwa i przyjaźni, które zbudowałyśmy przez ten tydzień. Dzieliłyśmy się wrażeniami i emocjami. Naszymi lękami i radościami. Pozwoliłyśmy sobie po raz ostatni wspólnie, w pełni otworzyć się przed innymi.

Kiedy tu przyjechałam, bałam się, że nie znajdę nikogo, kto chciałby dołączyć do mnie na trasie nad morze pierwszego dnia. Możecie się śmiać, ale to był naprawdę mój największy strach.

A jednak znalazłam dziewczyny wystarczająco szalone, by pojechać razem ze mną. Znalazłam też siostrzeństwo tak silne, że kiedy zachorowałam, poniosło mnie przez góry i równiny Krku. Nie było niczego, co mogłyście fizycznie dla mnie zrobić. Tylko ja, moje nogi i moje ciało mogły wwieźć mnie pod górę. Ale przez każdą sekundę tych dni czułam wasze nieustające wsparcie, mentalny doping i autentyczną troskę.

Podczas kolacji powitalnej Lael powiedziała nam, żebyśmy uczyniły ten Rally swoim własnym. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo prawdziwe okażą się te słowa. Mimo że czasem jechałam sama, nigdy nie byłam naprawdę sama. I za to jestem wam ogromnie wdzięczna. Dziękuję wam wszystkim.

Dojeżdżając do Portorož
#7 Opalenizna powinna być ostra jak brzytwa fot. Patrycja Rucińska
Zachód słońca w Portorož
Zachód słońca w Portorož

Epilog

Ostatni dzień przypominał bardziej procesję niż jazdę.

Wyjechałam z kempingu sama, tocząc się cicho przez śpiący jeszcze Portorož. Kilkaset metrów dalej dołączyłam do Lindy, Franziski i Mariji, w piekarni pachnącej ciepłym chlebem i mocną kawą.

Od samego początku tempo było ceremonialne. Jechałyśmy bardzo majestatycznie, oszczędzając resztki energii, które jeszcze zostały w nogach. Choć to bardzo optymistyczny opis. Byłam totalnie wyjechana. Ledwo pedałowałam, właściwie nie mając już ochoty jechać dalej. Co jakiś czas któraś z dziewczyn pytała, dlaczego nie jadę szybciej, dlaczego nie pruję do przodu jak w poprzednich dniach. Nie bardzo umiałam to wytłumaczyć Po prostu nie mogłam.

Jechałyśmy przez lokalne pola i wzdłuż wybrzeża, ścieżką rowerową prowadzącą z Portoroža prosto do Triestu. Otoczenie wciąż było piękne, ale przez zmęczenie sama jazda bardziej przypominała obowiązek niż przyjemność. Towarzystwo jednak sprawiało, że było warto.

Im bliżej Triestu byłyśmy, tym mocniej wdzierał się krajobraz miejski. Ciche ścieżki zamieniały się w rowerowe arterie wzdłuż kurortów, potem w przemysłowe obrzeża - magazyny, porty, parkingi. Ostatnie siedem kilometrów prowadziło nas przez nerwowy sobotni szczyt w Trieście. Żar bijący od asfaltu, klaksony, ludzie pędzący przed siebie. To było brutalne zderzenie z „normalnym życiem” po dniach spędzonych wśród terenu, słońca, natury i malowniczych miasteczek.

I nagle byłyśmy na miejscu. Plac przy kościele.

To samo miejsce, z którego osiem dni wcześniej wyruszyłyśmy, pełne nerwowej energii, ze świeżo spakowanymi torbami, czystymi strojami, gotowe na przygodę, nowe znajomości i, przede wszystkim, spotkanie z samymi sobą. Teraz wtoczyłyśmy się tam cicho, niemal anonimowo.

Zatrzymałyśmy się. I zostałyśmy.

Dziewczyny przybywali pojedynczo albo parami, po czym powoli się rozjeżdżały. Jedne mocno się przytulały, inne wymieniały zmęczone uśmiechy i ciche słowa. Rowery opierały się o mur kościoła i o siebie nawzajem, kaski zwisały z kierownic, kurz i brud wciąż oblepiał ramy i torby. Rozmowy nakładały się na siebie. Strzępy śmiechu, plany dotyczące ppowrotów do domu i obietnice spotkań gdzieś, kiedyś.

Byłam tam, jednocześnie wciąż częścią tej grupy, jak i obserwując ją z dystansem. Stojąc na placu, żegnając się w cieniu kościoła, czułam ogromną wdzięczność. Za kilometry przejechane razem. Za kobiecą energię, którą dzieliłyśmy. Za wysiłek, radość i wsparcie.

Nie było wielkiego finału, żadnego dramatycznego zakończenia. Tylko łagodne pożegnanie z doświadczeniem, z założenia intensywnym, intymnym i tymczasowym. Wszystkie wspaniałe chwile kiedyś się kończą, tak i ten rajd też musiał. Jedna po drugiej ruszałyśmy w stronę swoich żyć.

Każdego dnia tęsknię za wszystkimi fantastycznymi kobietami, które poznałam w Chorwacji. Do Triestu przyjechałam sama. Wyjechałam z niego z bratnimi duszami.

W tunelu wyprowadzającym z Portorož
Grasshopper w Trieście

Koniec.

Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 5 - Cres to Premantura
Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 6 - Premantura to Črvar
Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 7 - Črvar to Portorož
Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 8 - Portorož to Trieste


Przed rajdem fot. exploro.cc
Przed rajdem fot. exploro.cc
Kobiecy krąg fot. exploro.cc

Zdjęcia

@rucpata

#