Cycling Stories by Pati

pl
Patrycja Fogelman avatar

Croatia Women's Rally - Część 2

14-12-2025
Podjazd w stronę Cres

Dzień 2 – Zmiana planu

Niestety, sen nie przyszedł. Zamiast tego całą noc wierciłam się w łóżku, przewracając z boku na bok, targana niemile przywitanym uczuciem rozkręcającej się choroby. Lejący się katar, swędzące zatoki, drapiące gardło — pełen pakiet. Kilka razy udało mi się przysnąc, ale za każdym razem najwyżej na pół godziny.

Kiedy zrobiło się już na tyle wcześnie, by móc usprawiedliwić wstanie z łóżka, zegarek pokazał „body battery” na poziomie 28 i nieco ponad 3 godziny snu, z czego część była raczej tylko leżeniem z zamkniętymi oczami. Byłam wyczerpana. Wiedziałam, że mój plan dotarcia tego dnia na Cres trafił szlag. To kolejne 140 km z ponad 2500 metrami przewyższenia, a ja na tym etapie po prostu miałam nadzieję, że w ogóle będę w stanie jechać...

Moja pizza z poprzedniego dnia zdążyła się zepsuć, bo zapomniałam włożyć ją do lodówki, poszłam więc na zakupy. Kupiłam mini rogaliki, ciastka, przekąski na rower (chwała żelkom!) oraz coś do picia. Ledwo wmusiłam w siebie kilka słodkich bułeczek. Wziełam aspirynę, którą dostałam od Mii. Czas leciał nieubłaganie, więc przebrałam się w strój kolarski, założyłam ochraniacze na buty, gdyż drogi były nadal mokre po nocnej burzy, i wyszłam spotkać się z resztą dziewczyn, które nocowały w Bakar.

Wyjeżdżając z miasteczka, poprowadziłam naszą grupkę pod górę, trzymając bardzo spokojne tempo. Oddychałam ciężko i pociłam się jak szalona. Podczas zjazdu z powrotem nad morze, wzdłuż Jadranskiej Magistrali, czułam, jakby cała moc, którą wkładałam w pedały, gdzieś znikała. Opory powietrza i toczenia zdawały się wygrywać z grawitacją. W połowie zjazdu spojrzałam za siebie, zasygnalizowałam zmianę i wycofałam się na koniec grupy.

Kiedy skręciłyśmy w szutrową ścieżkę ciągnącą się wzdłuż wybrzeża, poczułam jednocześnie ulgę, ale i nerwowość. Presja prędkości zniknęła, ale natychmiast pojawiło się coś innego. Coś nowego. Dyskomfort jazdy w terenie. Trasa była mocno wyboista, wymagająca ogromnej pracy całym ciałem — zarówno pod górę, jak i w dół. Do delikatnie się wznosiła, z urwiskiem niemal przyklejonym do jej prawej krawędzi, aż proszącym się o upadek. To był pierwszy moment, w którym pomyślałam: "nie podoba mi się to”.

A potem, w pewnym momencie, zauważyłam, że moje cywilne buty buty, które rano przytroczyłam do podsiodłówki, zniknęły. Świetnie. Krótka analiza: nie, nie wracam tą przeklętą ścieżką. Przy najbliższej okazji kupię sobie jakieś lżejsze japonki. Niech chorwaccy bogowie mają te barefootki. I tak ich nigdy nie lubiłam.

Wzdłuż wybrzeża
Wzdłuż wybrzeża

Po czasie, który wydawał się wiecznością, powoli wtoczyłyśmy się do miasteczka Kraljevica. Bankomat! I do tego działający! W niedzielę! Cud! Mój problem z pieniędzmi został rozwiązany. Wypłaciłam gotówkę i bez zbędnego ociągania ruszyłyśmy dalej. Już na pierwszym podjeździe za miasteczkiem reszta dziewczyn zaczęła mi odjeżdżać. Moje nogi z każdą minutą robiły się coraz słabsze.

Kiedy wjechałyśmy na szutrową część podjazdu, prawie przestałam posuwać się naprzód. Cała resztka sił, które jeszcze miałam, szła w utrzymywanie się w pionie i balansowanie rowerem. Tylne koło zaczęło buksować, ślizgać się na wszystkie strony. I wtedy nagle usłyszałam bardzo ciche „PAC!”.

Zatrzymałam się i obejrzałam rower. Wszystko wyglądało na nienaruszone. Z opon nie zeszło powietrze, hamulce i przerzutki działały jak trzeba. Rozejrzałam się, i jakieś pięć metrów za mną zobaczyłam torebkę ze wszystkimi moimi pieniędzmi i dokumentami. Byłam tak rozkojarzona, że nie zauważyłam, że po wypłaceniu gotówki nie zasunęłam kieszonki. O matko! Miałam szczęście, że usłyszałam, jak upada.

Zawróciłam, podniosłam ją i pięć razy sprawdziłam, czy mam wszystko w tym razem w ZAMKNIĘTEJ kieszeni. Ruszyłam gonić resztę grupy. Daremnie. Nie miałam już żadnych sił. Na szczęście dziewczyny zaczekały na mnie na szczycie. Mimo ponurego, zachmurzonego nieba widok na zatokę i most Krk był spektakularny. Mój nastrój jednak nie pozwolił mi go wtedy w pełni docenić. Pstryknęłam kilka szybkich zdjęć i ruszyłam za resztą w dół.

Spoglądając na most Krk
Ponury poranek na Krk

Ścieżka była techniczna, ale nie trudniejsza niż to, co jechałyśmy dzień wcześniej. A jednak miałam wrażenie, że walczę o życie. Rower skakał na boki, góra–dół, jak byk na rodeo. Próbowałam nabrać trochę prędkości, żeby zyskać większą kontrolę, ale moje ciało było zbyt słabe, żeby temu sprostać. W końcu zjechałam w tempie ślimaka, przerażona jakością własnej jazdy. „Nie podoba mi się to” bardzo szybko zamieniło się w „nie czuję się teraz bezpiecznie”.

Kiedy dotarłyśmy do mostu, podjechałam do grupy.

Hej, chyba dzisiaj zostanę na szosie. Źle się czuję, nie mam siły panować nad rowerem w terenie i po prostu nie czuję się bezpiecznie.

Przejechałyśmy przez most i pomachałam dziewczynom na pożegnanie, gdy skręciły w stronę kolejnego szutrowego odcinka. Ja zatrzymałam się, żeby wytyczyć nową trasę do Vrbnika. Zaczynała się jakism 3,6 km główną drogą. Szału nie ma, tragedii też nie. Ale w tamtym momencie wybrałabym autostradę zamiast szutru. Włączyłam się do ruchu, złożyłam się w pozycję aero i zaczęłam kręcić.

Oczywiście, cudownie nie ozdrowiałam. Moja moc dalej oscylowała gdzieś na granicy niskiego tempa, a ja czułam się fatalnie. Ale odzyskiwałam kontrolę. Znane środowisko szosy powoli wracało moją pewność siebie. Nawet manewrowanie w ruchu samochodowym przyszło naturalne - nasłuchiwanie aut zbliżających się z tyłu i ocena, które brzmią na tyle niebezpiecznie, że powinnam zjechać bardziej do środka pasa i zmusić je do zwolnienia, a którym mogę zaufać na tyle, żeby przytulić się do krawędzi i je przepuścić.

Kiedy skręciłam w boczną drogę do Čižići, powróciła radość z jazdy. Pofalowany teren dawał wystarczająco dużo zmienności, żeby cieszyć się stale zmieniającymi się nachyleniami. Przeciwny pas był kompletnie zakorkowany niemieckimi i chorwackimi autami, stojącymi w gigantycznym ogonie opuszczającym wyspę. Znak, że sezon wakacyjny dobiega końca. Niektórzy kierowcy patrzyli na mnie z zazdrością; inni byli wręcz zdezorientowani, kiedy mijałam ich jadąc bez trzymanki, z rękami szeroko rozłożonymi w geście czystej radości.

W końcu dotarłam do wioski. Było cicho, prawie pusto, jakby już zapadła w posezonowy sen. Zatrzymałam się przy kawiarni. Mówiąc pół po polsku, pół po czesku, z odrobiną angielskiego, zamówiłam podwójne espresso. Niestety, barista znał tylko chorwacki i niemiecki, więc po chwili miałam przed sobą dwie filiżanki americano.

Gdy kończyłam już kawy i szykowałam się do wyjazdu, zobaczyłam, jak reszta mojej porannej grupy podjeżdża pod sąsiednią restaurację. Zapłaciłam, podziękowałam za kawy i dołączyłam do nich. Dziewczyny zdały mi relację, że ścieżka, którą prowadził oryginalny track, była bardzo błotnista, grząska i ledwie przejezdna. To mnie upewniło, że dobrze zrobiłam, wybierając asfalt. Oczywiście, odczuwałam lekkie FOMO, ale wiedziałam też, że walka z terenem doprowadziłaby mnie jedynie do złości i rozpaczy. Czasowo zrezygnowałam z obiadu, patrząc tylko, jak jedzą inni. Zbyt dobrze znałam swój żołądek, a przed nami był jeszcze jeden stromy podjazd. Wolałam zostać przy przekąskach. Prawdziwy posiłek miałam zjeść dopiero w Vrbniku.

W międzyczasie przyjechała Erkuden. Ruszyła rano spod Klany, ominęła Platak i dotarła tutaj przez Rijekę. Wyglądało na to, że istotnie każdy jechał trasę po swojemu. Jadąc do Kraljevicy, Erku znalazła moje buty! Nie musiałam kupować nowych.

Gdy Flo kończyła obiad, zapytała, czy dalej trzymam się asfaltu, bo sama to rozważała. Potwierdziłam, opisałam jej mój plan dotarcia do Vrbnika i powiedziałam, że dopiero tam zdecyduję, co dalej. Wciąż miałam nadzieję dojechać tego dnia przynajmniej do Baški. Przeczuwałam jednak, że nie będzie mi pisane.

Oddzieliłyśmy się od reszty grupy i ruszyłyśmy w stronę podjazdu z Čižići. Z profilu wiedziałam, że będzie stromo. Ale obrót za obrotem, metr za metrem, raz siedząc, raz stając w korby, gdy nachylenie przekraczało 10%, wspinałam się w górę. Zaczęłam czuć się lepiej. Nawet chmury się trochę przerzedziły, przepuszczając skrawki błękitu i słońca.

Podjazd szosowy. Pati szczęściwa
Słońce!
Flo na wystromieniu

Kiedy droga się wypłaszczyła, Flo mnie wyprzedziła. Może i byłam nieco szybsza na stromym podjeździe, ale płaski i lekko opadający teren to zdecydowanie jej domena. Natychmiast wskoczyłam jej na koło, przyspieszając. Już po kilku sekundach wiedziałam, że mogę w pełni jej zaufać. Zbliżyłam się jeszcze bardziej. Co kilka chwil odwracała głowę.

Nie musisz się oglądać! – krzyknęłam. Jestem bardzo dobra w trzymaniu koła!

Bez słowa przyspieszyła. Utrzymując zaledwie 20 cm między naszymi kołami, powtarzałam każdy jej ruch, każdą korektę toru jazdy, każde hamowanie i każde przyspieszenie. Pędziłyśmy tak razem w cichym balecie prędkości i zaufania. To był absolutny szczyt kolarskiej euforii.

W tym wyścigu dwóch dusz połączonych w jednym pociągu, pędziłyśmy uciekając przed nadciągającym deszczem. Byłyśmy już mniej niż 4 kilometry od celu, kiedy zaczęło kropić. Gdy dotarłyśmy do skrzyżowania z drogą prowadzącą do centrum miasta, deszcz padał już równo. W ciągu kilku sekund zamienił się w ścianę wody. Lało tak mocno, że musiałam zdjąć okulary, by cokolwiek widzieć. Woda płynęła całą szerokością drogi. Natychmiast wyprzedziłam Flo — jadąc za nią nic nie widziałam przez wodę pryskającą spod jej kół. Na technicznym, asfaltowym zjeździe byłam dużo szybsza.

Zjazd trwał tylko około 2 minut. Ale to w zupełności wystarczyło, żeby przemoczyć nas do suchej nitki. Woda kapała mi z włosów spod kasku, siedziałam na kompletnie zalanej wkładce, a w butach zrobiło się jezioro, mimo ochraniaczy przeciwdeszczowych. Jedynym suchym elementem była koszulka. Po raz kolejny Shakedry udowodnił swoją wyższość nad każdym innym materiałem.

Usiadłyśmy w restauracji w starym centrum. Popijając gorącą czekoladeę i zajadając zasłużone ćevapčići, obserwowałam, jak mój rower tonie w strugach jednej ulewy za drugą. Szybko zdecydowałyśmy, że kończymy dzień i rezerwujemy pokój jak najbliżej restauracji. Będąc tak przemoczona, nie chciałam ryzykować. Wiedziałam, że dalsze moknięcie nie wyjdzie mi na zdrowie.

Po bardzo długich, gorących prysznicach poczekałyśmy na Fiore, która miała dzielić z nami pokój. Wieczorem razem poszłyśmy na krótki spacer po malowniczym miasteczku, a potem na kolejny posiłek. Czułam już totalny niedobór witamin, więc zamiast kolejnej pizzy wybrałam ogromną sałatkę.

Przed snem wzięłam leki przeciwgorączkowe, które dostałam od Bei z naszego samochodu wsparcia. Czułam się lepiej, ale miałam przeczucie, że noc opowie zupełnie inną historię.

Ćevapčići
Wybrzeża

Dzień 3 – Jak podjechać 1800m z zapaleniem ucha

Spałam lepiej niż poprzedniej nocy. Nadal budziłam się często, ale tym razem łatwiej było mi znów zasnąć. Jednak gry w końcu nastał ranek, wiedziałam, że tego dnia muszę znaleźć lekarza. Okropnie bolało mnie gardło, a w lewym uchu czułam znajomy ucisk. Potrzebowałam antybiotyków.

Wciąż niezdecydowana, którą trasę wybrać, ubrałam się i ruszyłam na poszukiwanie śniadania. Kupując croissanty w piekarni i napoje oraz żelki w markecie, spotkałam dziewczyny z poprzedniego dnia. Właśnie wyjeżdżały do Baški. Najwyraźniej wiele z nas zatrzymało się tej nocy w Vrbniku. Co kilka kroków ktoś mnie zatrzymywał, witając krótką rozmową. Prawie wszyscy w rajdzie już słyszeli, że jestem chora, więc przy każdym spotkaniu pytano mnie, jak się czuję i czy potrzebuję pomocy. To było nisamowicie podnoszące na duchu!

Wracając pod górę do pokoju, oddychałam naprawdę ciężko, a tętno szalało. Czułam się nieziemsko słaba. Zdecydowałam słuchać swojego ciała i ponownie wybrać asfalt. Miałam nadzieję, że dam radę podjechać to, co musiałam. Wparcie grupy to jedno, ale koniec końców to moje nogi musialy dźwignąć trud jazdy. Walka o trakcję, zwłaszcza z obiecywanym wypychem, kompletnie nie wchodziła w grę. Chciałam zaufać swojemu organizmowi, słuchać jego potrzeb.

Szybkie wyszukiwanie podpowiedziało mi, że w Bašce jest prywatny gabinet lekarski, a w Krku - publiczny. Do tego pierwszego trzeba było nadłożyć nieco drogi, złącznie z 300-metrowym podjazdem w drodze powrotnej; ten drugi miał... niezbyt pochlebne opinie. Dodałam więc Baškę do mojej trasy. Pomyślałam też, że skoro już rysuję, to mogę dodać kolejną atrakcję. Łatwy do pominięcia detour do Starej Baški. Chciałam mieć opcję zobaczenia większej części oryginalnej trasy rajdu. Trasę wyznaczyłam aż do Cres. Jeśli nie czułabym się na siłach, mogłam zakończyć dzień gdziekolwiek wcześniej.

W ten sposób moja planowana trasa urosła do prawie 100 kilometrów i 1800 metrów przewyższenia. O rany. W tamtym momencie wyglądało to przerażająco, ale jakoś musiałam dostać się do lekarza. Nie byłam gotowa na złożenie tarczy i wskoczenie do auta bez podjęcia walki. Wypiłam kolejną porcję ketoprofenu, włożyłam buffa pod kask, żeby chronić ucho, i ruszyłam.

Trasa zaczęła się od stromego wyjazdu z miasteczka. Po kilometrze już wiedziałam, że muszę zdjąć buffa. Głowa zaczęła mi się gotować. Uznałam, że będę go zakładać go tylko na zjazdy. Zrobiłam pożegnalne zdjęcie Vrbnika, pomachałam mu, podziękowałam za mokre, ale ciepłe przywitanie, i znów zaczęłam wspinaczkę.

Jechałam bardzo powoli, dobrze wykorzystując szerokozakresową kasetę, którą kupiłam przed wyjazdem. Jechałam sama. Miałam nadzieję, że spotkam inne dziewczyny gdzieś, gdzie nasze trasy się przecinały. Wiedziałam też, że jeśli coś naprawdę złego się wydarzy, mogę na nie liczyć. Ale tymczasem byłam sama na swojej trasie.

Wciąż lekko rozpalona, jechałam powoli, chłonąc poranne słońce. Ale nie czułam, że umieram. Gdy więc dojechałam do skrzyżowania, skręciłam w lewo, do Baški. Wiedziałam, że mam przed sobą cały dzień, i że jeśli dobrze rozłożę siły, na pewno dam radę wjechać z powrotem.

Jechałam bardzo zachowawczo, trzymając niską moc i wysoką kadencję, nie przyspieszając nawet wtedy, gdy mijały mnie elektryki. Wkrótce dotarłam na szczyt pierwszego podjazdu. Zatrzymałam się, założyłam buffa i zaczęłam zjazd. Początkowo kręty i szybki, nieco niżej wypłaszczał się, wymagając sporo pedałowania, by dotrzeć na dno doliny. Widoki były oszałamiające, ale pomyślałam, że będę mogła zrobić zdjęcia w drodze powrotnej. Nie chciałam przerywać zjazdu.

Vrbnik
Plaża w Bašce
Żyję! fot. Patrycja Rucińska

W miasteczku nawigowałam do miejsca, w którym plażowały dziewczyny. Wyglądały na szczerze zadowolone widząc mnie żywą, i do tego w całkiem niezłym stanie. Ja cieszyłam się, że mogę z kimś porozmawiać. Ich trasa była podobno dość trudna, ale niesamowicie malownicza. Teraz zatrzymały się na lody i kąpiel w zatoce. Ja jednak nie zostałam z nimi zbyt długo. Miałam misję. Z nadzieją, że zobaczymy się jeszcze przed Cres, wsiadłam z powrotem na rower i powoli tocząc się wzdłuż promenady, ruszyłam w stronę przychodni.

Było to prywatne, turystyczne ambulatorium. Malutkie, ale wystarczające. Młody, bardzo przystojny lekarz zaprosił mnie do środka i perfekcyjną angielszczyzną zapytał o objawy. Opisałam wszystko, dodając szybko, które antybiotyki nie działają na moje infekcje ucha. Lekarz spojrzał na mnie, nieco zdezorientowany, po czym zernął w uszy. Po dłuższej chwili odsunął się, spojrzał na mnie i powiedział:

Cóż.. nic tam nie widzę, wszystko jest tak bardzo zaognione. Przepiszę pani antybiotyk.

Zgodziłam się, z ulgą. Byłoby łatwiej i szybciej po prostu powiedzieć: "mam zapalenie ucha, potrzebuję tego i tego antybiotyku", zamiast krążyć i czekać, aż dojdzie do tych samych wniosków. No trudno. Podziękowałam mu, odebrałam receptę i poszłam zapłacić. Pielęgniarka spojrzała na mnie, potem na mój rower stojący na zewnątrz, potem znowu na mnie i z delikatnym, pełnym troski głosem powiedziała:

Proszę… niech pani nie jedzie dziś na rowerze...
Nie mam wyboru - odpowiedziałam. Muszę dziś dostać się na Cres.

Spojrzała na mnie ze współczuciem i pomachała na pożegnanie.

Podjazd z powrotem na przełęcz poszedł mi znacznie lepiej, niż się spodziewałam. Dolna, łagodniejsza część prowadziła przez otwarty teren z zabudowaniami. Pedałowałam delikatnie, w pełni ciesząc się widokami, słońcem i drogą. Trochę wyżej, już za wioskami, asfalt stawał się bardziej stromy. Tak bardzo cieszyła mnie ta jazda, że całkowicie przestałam zwracać uwagę na nogi. Było mi tak dobrze w tym momencie, że nawet nie zauważyłam, iż zaczęłam przyspieszać. Minimalnie, ale zauważalnie.

Gdy byłam już blisko przełęczy, na profilu zobaczyłam dużo czerwieni. „Będzie stromo,” pomyślałam. "Noga za nogą, korba za korbą, dasz radę”. Wjechałam w najbardziej stromą część. Czułam się... dobrze. Jadąc czysto na wyczucie i pozwalając nogom samym wybrać kadencję, zdobyłam podjazd, robiąc zdjęcia w ostatnim kilometrze, gdy otworzył się widok na dolinę.

Wieczorem zajrzałam na Stravę i zobaczyłam, że przez 5 minut kręciłam prawie w progu, a drugą, stromszą, połowę podjazdu przejechałam w wysokim tempie, tak jak zazwyczaj. Ale wtedy nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że mimo choroby, mimo złego samopoczucia i słabości, dobrze się bawiłam. Cieszyłam się jazdą i chciałam jechać dalej.

Sciany doliny Baški
Dobrze się bawię
Dolina Baški

Jak można się było spodziewać, pojechałam do Starej Baški. Uznałam, że w każdym momencie mogę zawrócić. Przedw wszystkim jednak chciałam kogoś spotkać, a to w tym miejscu trasa rajdu łączyła się z moją. I faktycznie, kiedy wracałam już z zatoki, spotkałam Patrycję wspinającą się najbardziej stromym fragmentem tego odcinka. Opowiedziała mi trochę o wypychu, który ominęłam, o błądzeniu na plateau, oraz o niesamowicie technicznym zjeździe, który był po nim. W tamtej chwili cieszyłam się, że mnie tam nie było; nie było absolutnie żadnej szansy, żebym chora wciągnęła rower obciążony bagażem po kamienistej, stromej ścieżce. A jednak w środku czułam małe ukłucie niedosytu. Czy powinnam tu wrócić pewnego dnia i to nadrobić?

Krajobraz różnił się tu wyraźnie od części wyspy, które przejechałam wcześniej - surowy, spalony słońcem. Szare, ostre skały i brązowe krzewy kontrastowały mocno z głębokim turkusem morza i intensywnie niebieskim, niemal bezchmurnym niebem. Słońce stało wysoko i było bezlitosne; temperatura dochodziła do 35 stopni Celsjusza. W pobliżu nie było ani grama cienia. Mimo że normalnie to idealne dla mnie warunki, byłam ostrożna. Poziom wody w moich bidonach był niebezpiecznie niski. Nie uzupełniałam ich od momentu wyjazdu z Vrbnika, a teraz były już praktycznie puste.

Rozmawiając, wjechałyśmy z powrotem do miasteczka Punat. W jego centrum, tuż przy dużym porcie, spotkałyśmy inne uczestniczki rajdu, powoli kończące przerwę. Znalazłam tam również aptekę. Idealnie. Nie musiałam pędzić do Krk. Gdy kupowałam leki, Patrycja uzupełniła w lokalnej piekarni nasze bidony. Potem usiadłyśmy w cieniu drzew w małym parku. Byłam już co prawda zmęczona, ale poza tym czułam się całkiem dobrze.

Do Krk jechałyśmy bardzo niespiesznie. Droga była w większości płaska, lekko wznosząca się przed samym wjazdem do miasta. Nigdzie nam się nie spieszyło. Miałyśmy czas i chciałyśmy go wykorzystać. Nacieszyć się - jazdą, swoim towarzystwem, słońcem oraz lekką, słoną, wilgotną bryzą, która przyjemnie nas chłodziła.

Stara Baška
Stara Baška
12% w pełnym słońcu
Patrycja
Wzgórza spalone słońcem
Kontynent w oddali
A jednak coś tam jechałam po gruzie... fot. Patrycja Rucińska

Przeprawa promem była ciekawą przerwą. Niektórzy wykorzystali ten czas na rozmowy, śmiech i zabawę. Inni - żeby się odciąć i odprężyć. Jedni robili zdjęcia, a inni po prostu odpoczywali. Ja siedziałam w ciszy w cieniu kabiny, z dala od wiatru i słońca. Wiedziałam, że choć była już 17:00, dzień jeszcze się nie skończył. Wciąż czekało nas 370 metrów podjazdu, od razu z promu.

Ale nie rozmyślałam zbytnio tego podjazdu. Postanowiłam go nie planować, tylko dać się prowadzić chwili. Nachylenie zaczęło się od razu po opuszczeniu promu, ale droga była bardzo równa, bez ostrych ścianek czy wypłaszczeń. Słońce powoli szykowało się do zachodu, rzucając długie, miękkie cienie na złocisty krajobraz. Dobrałam lekkie przełożenie, wkręciłam się w komfortoww 85 obrotów i wpadłam we flow. Nie zwracałam uwagi na waty, prędkość czy nachylenie. Po prostu jechałam. Znów solo, a jednak wciąż razem.

Bez samochodów za plecami, co gwarantował rozkład promów, pozwalałam sobie na trochę swobody, zataczając lekkie łuki po całej szerokości drogi w poszukiwaniu lepszych kadrów. Mijając dziewcztny z tego samego promu, dopingowałam je, machałam i robiłam portrety. Czas jakby przestał istnieć. Nie czułam słabości ani bólu. Byłam we swoim świecie.

Czekając na prom
Zoë
Cres, podjazd z promu
Cres, podjazd z promu
Cres, podjazd z promu
Złota godzina ponad wyspą Cres
W moim świecie fot. Patrycja Rucińska

Chwilę przed połową podjazdu pojawiło się krótkie wypłaszczenie, a po nim delikatny zjazd. Zamiast odpoczynku, wybiło mnie to z rytmu. Pozostałe 230 metrów przewyższenia ciągnęło się w nieskończoność. Nie czułam się już tak lekko i zwinnie jak na początku. Plecy zaczęły dawać o sobie znać. Kilka razy puściłam korby, żeby się porozciągać. Nawet krajobraz na chwilę spowszedniał — sady i krzaki zastąpiły widoki na morze.

Tuż przed szczytem dogoniłam kilka dziewczyn z poprzedniego promu. Kolejna seria portretów i wygłupów w towarzystwie przełamała monotonię otoczenia. Gdy w końcu wjechałam na przełęcz, zatrzymałam się, żeby założyć buffa na uszy i kurtkę na zjazd, jednocześnie próbując zagadać owce stojące nieopodal. Niestety, pozostały niewzruszone i dalej skubały trawę, nie reagując na żadne dźwięki, które z siebie wydawałam.

Zjazd okazał się ekscytujący - szybki, płynny, szeroki - w pełni bezpieczny. Jednak dojeżdżając na kemping już płaską drogą, nogi ledwo mi się kręciły. Kiedy w końcu wtoczyłam się na nasze wspólne miejsce, z 96 przejechanymi kilometrami i prawie 1900 metrami w pionie, po prostu się osunęłam na ziemię.

Żaglówka w małej zatoczce
To już podjechałam
Prawie zachód złońca
Tuż przed zjazdem
Wieczorna kąpiel

Day 4 – Cres

Poranna bitwa chmur z niebem
Ulewa
Mini latarnia
Plaża przy kempingu
Radjowe suszenie namiotów
Miasteczko Cres
Odpłynąć gdzieś w dal



Ciąg dalszy nastąpi...

Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 2 - Bakar to Vrbnik
Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 3 - Vrbnik to Cres


Zdjęcia

@rucpata

#