Cycling Stories by Pati

pl
Patrycja Fogelman avatar

Croatia Women's Rally - Część 1

5-12-2025
Trieste ze szlaku Napoleońskiego

To był ciepły, letni poranek. Odkąd tylko się obudziłam, gorączkowo sprawdzałam maila. Ale wiadomości wciąż nie było. Ani przed śniadaniem, ani tuż przed pracą. Mimo, że bardzo nie chciałam robić sobie nadziei, co chwilę łapałam się na obsesyjnym odświeżaniu skrzynki.

A jednak, dokładnie kiedy miałam już iść na lunch, usłyszałam znajome ping. Natychmiast, pełna nerów otworzyłam wiadomość Gdy zobaczyłam dwa wielkie słowa na samej górze, cała reszta przestała mieć znaczenie. „YOU’RE IN.”

Nie wiedziałam, czy dostanę urlop z tak krótkim wyprzedzeniem. Nie miałam nawet budżetu na kolejny wyjazd tego lata. Ba — nie miałam nawet gravela! Ale tak naprawdę żadna z tych rzeczt nie miała znaczenia. To tylko drobne, nieistotne, łatwe do pokonania przeszkody na drodze do przygody, której nie mogłam odmówić.
„Okazje same się pojawiają. Rozpoznaj je. Działaj.”
To była moja okazja — i wiedziałam, że jej nie odpuszczę, choćby skały srały.

Potem przyszło wyczekiwanie — powolne, elektryzujace narastanie emocji przed wyjazdem. Krzątałam się we wszystkich kierunkach, próbując pożyczyć albo poskładać rower, który dałby radę na trasie rajdu. Nawierzchnia wyglądała na głównie w miarę prosty szuter z kilkoma trudniejszymo „momentami”. Mimo to wiedziałam, że mój przełaj to kiepski pomysł. Opony 33c są świetne, na 50 kilometrowe traski przez trawę, piach i błoto, gdy wieczorem czeka na ciebie gorące łóżko. Ale nie wtedy, gdy masz spędzić całe dnie na chorwackich, kamienistych bezdrożach, dźwigając cały swój dobytek między kempingami. Nie. Potrzebowałam prawidziwego gravela.

Uratowała mnie moja najlepsza przyjaciółka, która pożyczyła mi swojego niezawodnego Grasshoppera — Treka Domane na 40-milimetrowych oponach. Powinno wystarczyć, pomyślałam. Z profilu trasy wiedziałam, że niektóre podjazdy będą naprawdę strome, zamówiłam więc większą kasetę. Zamiast górskich, ale jednak, szosowych 34t wybrałam znacznie bardziej wybaczające 40t. Z bagażem każdy ząbek miał znaczenie.

Kiedy ogarnęłam już rower, zarezerwowałam hotel w Trieście i kupiłam bilety lotnicze, przyszedł czas na solidniejsze przygotowania. Podzieliłam wstępną trasę na siedem etapów, zostawiając jeden zapasowy dzień na odpoczynek albo inną nieprzewidzianą sytuację. Sprawdziłam opcje noclegów i poczytałam trochę o miejscach, przez które miałam jechać. Na groupchacie rajdu wszyscy powtarzali, żeby nie planować zbyt szczegółowo, żeby dać się ponieść przygodzie. Ale to nie mój styl. Zawsze mam plan awaryjny do planu awaryjnego. Wiem, że jak trzeba, potrafię improwizować, ale na start zawsze potrzebuję mocnego, dobrego planu.

Potem wzięłam się za listę rzeczy do spakowania. Dostosowałam ją do cieplejszej niż Alpy destynacji, dodałam lżejszą elektronikę, którą niedawno kupiłam, a cały sprzęt do gotowania wyrzuciłam na rzecz jedzenia „na mieście”. Jak zwykle zważyłam każdy przedmiot. Całość wyszła tuż poniżej 8 kg, łącznie z torbami. Z rowerem ważącym około 10,5 kg i 1,5 litra wody dawało to razem jakieś 20 kg. Bywało gorzej.

Ekscytacja gęstniała z każdym dniem. Trzy dni przed wyjazdem byłam już spakowana, dopięta, gotowa.

Gotowa ruszać.

Prolog

Obudziłam się dość późno. Spałam wyjątkowo dobrze i byłam gotowa podbić świat! No dobrze, może nie cały świat, ale Triest – jak najbardziej!

Po szybkim śniadaniu - w końcu mogłam delektować się słodkimi rogalami i prawdziwym włoskim cappuccino – znalazłam przytulne miejsce na małym dziedzińcu. Czas złożyć rower. Wtoczyłam się na niego z walizką rowerową. Wokół stołu do ping-ponga rozłożone były części, a obok jakaś dziewczyna powoli kończyła składanie swojego roweru. Też przyjechała na rajd! Tak właśnie poznałam Avri.

Wzajemnie sobie pomagając, szybko uporałyśmy się z budowaniem rowerów i postanowiłyśmy razem pojechać razem na krótką przejażdżkę.

Wyciągnęłam trasę, którą przygotowałam jeszcze przed wyjazdem. Krótkie, lekkie 50 km, tak żeby rozruszać nogi. Wyjazd z centrum chwilę nam zajął: kilka razy musiałam poprawiać siodło w pożyczonym rowerz, a na dodatek lawirowanie w ekspresyjnie pomagając sobie klaksonami, nie należy do najłatwiejszych. Ale w końcu skręciłyśmy na północ, ku obrzeżom miasta. Gdy tylko zostawiłyśmy za sobą centralną część Triestu, droga gwałtownie poszybowała w górę.

Na mapie wyglądało to łatwo. Jeden większy podjazd na początku, kilka hopek na płaskowyżu nad miastem, a potem przyjemny, długi zjazd z powrotem nad morze. Na mapie. Bo gdy tylko zaczęłyśmy się wspinać, zabrakło mi przełożeń – mimo że jechałam na lekko i miałam większą niż zwykle kasetę. Po małej ściance, która wyprowadziła nas z wysokiej zabudowy, skręciłyśmy w wąziutką uliczkę między domami, mijając złowieszczy znak ostrzegający o maksymalnym nachyleniu 30%...

Droga była niezwykle wąska, a na każdym skrawku przestrzeni zaparkowane były samochody, przez co praktycznie nie dało się nikogo przepuścić. Na szczęście ruch był prawie zerowy – minęło nas tylko jedno auto. Nie było nam jednak dane wjechać na najstromszy jej fragment, bo skręciłyśmy w prawo, w jeszcze ciaśniejszą alejkę. Asfalt szybko ustąpił miejsca betonowi z poprzecznymi żłobieniami, a nachylenie wzrosło do około 20–22%, zanim droga zakończyła się schodami.

Tego się nie spodziewałam!

Powiedziałam, w pół zła na siebie, w pół zawstydzona własnym planowaniem. Jak mogłam to przeoczyć?! Rower jest od jeżdżenia, nie od noszenia!

No tak, w podsumowaniu Komoota coś było o schodach! - powiedziała Avri.

Na szczęście schodów było tylko kilka — koniec było widać już z dołu. Kilka sekund później znów mogłyśmy wskoczyć na siodła i jechać dalej. Po dwustu metrach, wdrapaniu się na potwornie stromy podjazd, trafiłyśmy na pierwszy off-road. Krótki, stromy, wyboisty i sypki. Spróbowałam pechać, ale po kilku obrotach korbą moje zbyt mocno napompowane tylne koło uślizgnęło się na wielkim kamieniu, wyrzucając mnie wprost w łachę luźnego żwiru. Spojrzałam w górę, oceniłam nachylenie, stan nawierzchni. Zobaczyłam, że Avri pcha. Pogodziłam się z losem. Wciąż wkurzona na siebie, zaczęłam powoli wprowadzać rower pod górę.

Wąskie uliczki Triestu
Triest z góry
Czas na zdjęcia!

Ścieżka kończyła się kolejnym zestawem schodów. Och, jak bardzo cieszyłam się, że tego dnia nie musiałyśmy dźwigać żadnego bagażu! Wtargałam rower na górę i przeniosłam go na drogę. Nasza trasa prowadziła w lewo, ale na moment odwróciłam głowę w prawo. W wtedy po raz pierwszy zobaczyłam miasto poniżej. Ależ to było piękne, cudowne! Fragment centrum wyglądał nieśmiało zza ścian doliny, którą właśnie podjechałyśmy, otulony zalesionymi zboczami, a port ciągnął się daleko za nim. Widok, dla którego warto się było męczyć.

Ale podjazd jeszcze się nie kończył. Skręciwszy w lewo, asfalt ponownie wspinał się ostro przez kilkaset metrów, by wprowadzić nas na kolejną szutrówkę. Ta, w przeciwieństwie do poprzedniej bestii, była absolutnie zachwycająca. Delikatnie pnąca się w górę, z idealnym miksem twardego podłoża i małych, technicznych płyt, była czystą przyjemnością. Po lewej wyrastała ściana zieleni, po prawej rząd krzewów osłaniał ścieżkę przed ekspozycją i urwiskiem. Właśnie takie ścieżki przypominają mi, dlaczego wciąż uwielbiam jazdę w terenie. Powietrze było jednak gęste. Gorące i wilgotne, sprawiało, że pociłyśmy się jak szalone.

Ta ścieżka wyprowadziła nas na sam szczyt podjazdu, gdzie zmieniła się w supergładki szuter premium. Kilka łatwych kilometrów i szybki przystanek na stacji benzynowej później znów wjechałyśmy w leśne ścieżki. Tym razem wszystkie były przejezdne — ale naprawdę wymagające.

Ej, to jest naprawdę techniczne!

Skinęłam głową w milczeniu, walcząc o trakcję na stromym, kamienistym podjeździe. Demony przeszłości zaczęły mnie doganiać. Poczucie winy wpełzało powoli, jak cichy zabójca radości.

Też nie spodziewałam się, że będzie aż tak trudno!

W pewnym momencie poczułam, że walczę z samą sobą. Wiedziałam, że te ficzerki były w moim zasięgu. Moje obycie w terenie jednak leżało i kwiczało, więc byłam mocno nieufna wobec własnych umiejętności. To zawsze jest takie dziwne uczucie: wiedzieć, że potrafisz coś zjechać, ale i tak toczysz się z jedną nogą wpiętą. Zaćmienie mózgu.

Przynajmniej mamy przedsmak tego, jak mogą wyglądać trasy w Chorwacji.
Sama nie wiem, czy cieszę się, że trochę się odblokuję, czy liczę na to, że jednak trudniej już nie będezie - powiedziałam.

O, naiwności!

Szutry premium w drodze na Słowenię

Zjeżdżając z powrotem do miasta, skróciłyśmy kilka odcinków i zastąpiłyśmy część szutru asfaltem, żeby szybciej wrócić do hostelu. Musiałyśmy zdążyć na oficjalną kolację - otwarcie rajdu. Stałam się ofiarą własnego planowania. Totalnie niedoceniłam tych ścieżek. Początkowo pomyślałam: 50 km? To będzie ze dwie godziny, nie? Może dwie i pół. Och, to moje naiwne, szosowe myślenie! Traska zajęła nam ponad cztery, licząc wszystkie przerwy i postoje.

Droga w dół była wąska, dość stroma i kręta, ale z oponami gravelowymi i w bardziej wyprostowanej niż zazwyczaj pozycji rower po prostu nie rozpędzał się na tyle, żemym musiała hamować do zakrętów.

Dlatego prawie zamarłam z przerażenia, gdy złapałam klamki, chcąc zatrzymać się na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych. Zamiast hamować, rower zaczął niechętnie, delikatnie zwalniać, jakbym ledwo dotykała klamki, a nie zaciskała je, jakby od tego zależało moje życie. Pasy zbliżały się z prędkością światła, a moja prędkość wydawała się pozostawać niepokojąco wysoka. Świat ucichł, wszystko zwolniło, a ja próbowałam hamować siłą woli.

W końcu zatrzymałam się, po około dwustu metrach walki z grawitacją i bezwładnością. Przednie koło niemal dotknęło pasów na drodze. Nie był to najlepszy omen przed 700-kilometrową trasą przez chorwackie wzgórza. Ale bez zapasu czasu wiedziałam, że muszę to przełknąć i po prostu planować wszystkie zjazdy tak, jakbym jechała na karbonowych obręczach w ulewie.

Szczerze? Przerabiałam to już. I przeżyłam.


Podczas kolacji powitalnej Lael Wilcox, absolutna ikona kobiecego bikepackingu i tytularna organizatorka rajdu, powiedziała, że „trasa to tylko wskazówka; zróbcie z niej coś własnego, w dowolny sposób”. Nie miałam pojęcia, jak bardzo te słowa okażą się prawdziwe. I to w mniej niż 48 godzin.

Szlak Napoleoński
Szlak Napoleoński
Tram di Opicina

Dzień 1 – Nad morze!

Pierwszy dzień zaczął się od przywitań, rozmów o sprzęcie i dyskusji o wstępnych planach na nadchodzący tydzień. Wszyscy dodawaliśmy sobie nawzajem otuchy i rozkoszowaliśmy się słonecznym porankiem. Po krótkim pożegnaniu od Lael i Bei, autorki trasy i naszego głównego wsparcia podczas rajdu, Luca zrobił oficjalne zdjęcie grupowe i powoli ruszyliśmy w stronę początku szlaku.

Trasa na ten dzień zaczynała się długim, leniwym podjazdem starą linią kolejową. Szuter premium, ciepło słońca i bardzo łagodne nachylenie były idealną rozgrzewką. Szybko wypatrzyłam w tłumie Flo — jej ręcznie malowany, różowo-biało-szary rower był absolutnie nie do przeoczenia! Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, czy uda się dojechać nad morze w jeden dzień. Obie miałyśmy na to chrapkę, ale postanowiłyśmy jeszcze się do tego nie przywiązywać. Pozwoliłyśmy przygodzie zadecydować za nas.

Szlak kolejowy ponad Triestem
Szlak kolejowy ponad Triestem
Flo i Fiore podziwiają widoki
Flo na ręcznie malowanym rowerze

Jechałyśmy szybko, wyprzedzając wiele innych dziewczyn. W międzyczasie dołączyła do nas Fiore i razem jechałyśmy naprawdę sprawnie. Wkrótce zdałyśmy sobie sprawę, że chyba jedziemy na samym przodzie. Uznałam to za dobry znak. Jeśli utrzymamy takie tempo, wieczór w Bakarze wydawał się bardziej niż realny. Jechałyśmy wzdłuż ogromnego klifu nad głęboką doliną, pierwszego z wielu spektakularnych widoków i krajobrazów, a potem przez gęsty las, przekraczając granicę ze Słowenią.


Przejazd przez rezerwat Kojnik był pierwszym prawdziwym testem naszych „szutrowych” umiejętności. Malownicze, zielone i rozległe pola tworzyły rodzaj płaskowyżu otoczonego falującymi wzgórzami. Wśród nich wiła się nasza droga, a właściwie ścieżka - kamienista, surowa i techniczna. Ciągle zmieniała charakter: raz pełna głębokich kolein, raz usiana luźnymi kamieniami, aby chwilę później wystrzelić w górę stromą ścianką z ostrymi głazami wystającymi z ziemi. Poruszałyśmy się powoli, uważnie wybierając linie. Na krótkich, ale brutalnie stromych ściankach musiała ciągle balansować między siedzeniem a staniem, odciążając koła, by przepchnąć rower przez przeszkody, mieląc w najlżejszym przełożeniu — wciąż za twardym, by utrzymać jakąkolwiek sensowną kadencję na 17-procentowych nachyleniach. Ale spośród wszystkich umiejętności terenowych, to właśnie w tym jestem naprawdę dobra!

Wiele dziewczyn wyprzedziło nas, gdy zatrzymałyśmy się na kawę, więc teraz na płaskowyżu zebrała się całkiem spora grupa. Jechałyśmy wszystkie, wzajemnie się dopingując i pilnując, przemierzając to pozornie niekończące się morze zieleni.

Pola w rezerwacie Kojnik
Pola w rezerwacie Kojnik
Na przód! fot: exploro.cc
Na szlaku. fot: Claire Sharpe
Patrzac na szlak, który zabierze Cię daleko stąd

Podczas krótkiego postoju przy fontannie z wodą w Breście spotkałam Claire i Laurę. Też się zastanawiały nad tym, czy nie jechać aż nad morze. Przypomniała mi się rozmowa z Patrycją sprzed rajdu, kiedy opowiadałam jej o swoim pomyśle przejechania całych 140 km pierwszego dnia:

Oszalałaś! Będziesz jechała sama!

Ale ufałam sobie. W najgorszym wypadku mogłabym przecież zmienić plany w locie. A jednak! To dopiero czterdziesty kilometr jazdy, a już cztery z nas myślały dokładnie o tym samym.


Zjazd, który nastąpił później, był szosowy. Długi, płynny, z większością zakrętów na tyle łagodnych, że można było lecieć piecem. Oczywiście miałam w głowie to, że które powyżej 30 km/h moje hamulce pełniły bardziej dekoracyjną funckję niż faktycznie zwalniały, ale miałam to gdzieś. Po prostu, hamowałam wcześniej niż zwykle — umiejętność wypracowana na długich, mokrych alpejskich zjazdach oraz na moich lokalnych drogach. Mimo bardziej wyprostowanej pozycji na pożyczonym rowerze i większych oporów toczenia opon gravelowych, leciałam.

Znajome odczucia wróciły — euforia prędkości i płynności wypełniały całą mnie, zalewając ciało endorfinami. Rower prowadziłam automatycznie — wszystkie decyzje i odruchy działy się gdzieś pomiędzy świadomością a podświadomością. Ta niezmącona radość przypomninała mi, że mój zen jest na szosie.

Trochę szosy

One easy road climb later, I saw Mia at a small kiosk by the roadside. Pulling over, I noticed a huge deer carcass on a trailer. Oh gosh. Inside the bar, a couple of already half-drunk local men were nursing their beers. They looked like they hadn’t seen a young woman in a very long time.

Jeden łatwy podjazd szosowy dalej zobaczyłam Mię przy małym barze przy drodze. Zatrzymałam się, i od razu w oczy uderzył mnie widok ogromnej sarniej tuszy przytroczonej do przyczepki. Ugh. Obrazek, którego nie da się odzobaczyć.

W środku baru siedziało kilku już nieco podpitych lokalnych facetów, sączących piwo. Wyglądali, jakby od bardzo, bardzo dawna nie widzieli żadnej młodej kobiety.

Nie mam pojęcia, co mówią, ale na pewno rozmawiają o mnie. Jestem tu już dłuższą chwilę, a oni gapią się na mnie bez przerwy...

To zobaczycie nas jeszcze całą chmarę dzisiaj, pomyślałam. To było pierwsze od dobrych 40 kilometrów miejsce, gdzie można było kupić cokolwiek innego niż zwykłą wodę. Cała reszta peletonu na pewno też się tu zatrzyma.

Trochę szosy
Avri podjeżdża
Dojeżdżamy do baru w Vele Mune

Wkrótce, tak jak przewidziałam, dotarło do nas więcej dziewczyn, razem z Beą i Lucą, naszym samochodowym wsparciem. Ale nasza grupa musiała ruszać dalej, więc po kilku chwilach odpoczynku i solidnej dawce śmiechu zaczęłyśmy ponownie szykować się do jazdy. Wtedy ktoś zauważył i pochwalił „kwiatka” wystającego z prawego pedała Flo. Spojrzała w dół i przez moment bacznie przyglądała się puszystym "rzeczom" wystającym ze środka. Po oględzinach okazało się, że oprócz „piórek”, wnętrze pedału było czerwone i... mięsiste.

Tak właśnie poznałyśmy Dave’a — jak go nazwała. Dave, jej nowy, wepchnięty przyjaciel, był myszą, głęboko wbitą w jej pedał SPD. Flo znalazła na ziemi patyk i zaczęła go wydłubywać. Co prawda nie widziałam dokładnie „stołu operacyjnego”, w ale dość szybko musiałam odwrócić wzrok, bo scena zaczęła wzbudzać we mnie lekki odruch wymiotny.

Podczas gdy Flo pracowała, my próbowałyśmy ustalić, w jaki sposób Dave został jej makabrycznym pasażerem na gapę. Najbardziej przekonująca teoria: musiała na niego nadepnąć, kiedy zatrzymałyśmy się na łące kilka kilometrów wcześniej, zahaczyć o blok, a potem go „wpiąć”. Prawdy nigdy się nie dowiemy. Na szczęście po kilku stanowczo zbyt długich minutach Dave został wyeksmitowany, a my w końcu ponownie ruszyłyśmy w dół.

Kolejny podjazd był łatwy. Twardy, szybki szuter o łagodnym nachyleniu. Jechałam go sama. Mia zniknęła mi gdzieś w oddali w momencie, gdy droga zaczęła się wznosić, a wcześniej razem uciekłyśmy reszcie grupy na zjeździe. Czekała na mnie na szczycie, gdzie trassa zmieniła się ze wspaniałego szutru w wąską ścieżkę, prawie połkniętą przez zarośla.

Kamienie na szlaku z każdym metrem robiły się coraz większe. Przyjemna, szutrowa trasa szybko zmieniła się w wyboisty, kamienisty, zjazd rodem z maratonów MTB. Starałam się trzymać prostą linię, jak najmniej hamować i utrzymać taką prędkość, żeby "przelatywać" po kamieniach, ale jednocześnie kontrolować ją na tyle, żeby uniknąć katapulty w krzaki. To, co na moim fullu byłoby spokojnym zjazdem „z zamkniętymi oczami”, na oponach 40mm było grubą walką o przetrwanie.

Miałam też świadomość, jak mało miejsca mam między przednim kołem a torbą na kierownicy. Pezetarcie torby o koło, a co gorsza, materaca w środku absolutnie nie było moim marzeniem.

Widziałam, że Mia też nie ma lekko. Z każdym metrem rowery rzucały nami na wszystkie strony. W końcu moje przedramiona odmówiły posłuszeństwa, a głowa powiedziała dość. Poddałam się i zeszłam z roweru. Sekundę później Mia zrobiła to samo.

To na pewno NIE jest szutrowa trasa — powiedziałam. Na maratonach MTB wiele osób schodziło z roweru na takim zjeździe. I to na rowerach górskich! A my tu na gravelach...
==Z innymi oponami byłoby pewnie ok, ale te wąskie totalnie się do tego nie nadają.

Następne kilka metrów znów przejechałam z wypiętą lewą nogą, odpychając się od podłoża i stabilizując ruch, gdy rower odbijał się pode mną. Na szczęście ścieżka w końcu wyprowadziła nas na coś, co przypominało nawierzchnię zdatną do jazdy. Wpięłam się, przejechałam przez wysoką trawę i już po chwili mogłyśmy delektować się zbawiennym asfaltem.

Góry Risnjak. Tam prowadziła nasza trasa.

Ale to jeszcze nie był koniec. Zjazd przez wioskę wił się w dół stromymi, wąskimi dróżkami. Po przetrwaniu wcześniejszego chaosu w zrobiłam się trochę zbyt frywolna i pewna siebie. Całkowicie zapomniałam o moich hamulcach, tych, które powyżej 30 km/h pełniły funkcję dekoracyjną. Ledwo udawało mi się wyhamować na tyle, żeby zmieścić się w zakrętach. Na szczęście żaden samochód nie jechał z naprzeciwka i dotarłam na dół w jednym kawałku.

Bardzo szybko zjeżdżasz
Dzięki! Głównie kwestia umiejętności i doświadczenia.

Pominęłam część o hamulcach.

Naprawdę wkurza mnie to, że jeśli ktoś nie jeździł wcześniej MTB, to na szosie prawie nikt nie zwraca uwagi na technikę. Tylko moc-moc-moc i prędkość, bez czasu i miejsca na ćwiczenia techniczne...

Po niecałych 80 km od Triestu dotarłyśmy na rozdroże. Prosto, po asfalcie, prowadziła droga do noclegu Mii. W lewo, w teren, odchodziła nasza trasa w stronę Klany, i potencjalnie dalej - nad morze. Było trochę po 15. Wciąż mnóstwo światła.

Myślę, że też pojadę dzisiaj do Bakar. — powiedziała Mia. Nie chcę jechać przez góry w deszczu albo jakimś grubym błocie. Możemy się zatrzymać na chwilę, żebym odwołała rezerwację?
Jasne.
To od razu zarezerwuję coś w Bakar. Chcesz dołączyć?
Tak! Myślę, że odpuszczę sobie dzisiaj spanie w namiocie przy tej nadchodzącej burzy.

Gravelowa ścieżka do Klany
Pierwszy widok na morze

Podjazd w stronę Platak był długi, ale niezbyt trudny. Na początek prowadził gładką szutrową drogą prowadzącą przez gęsty las, o stałym, łagodnym nachyleniu. Jechałyśmy razem z Zoë. Co chwilę próbowała mnie przekonać, żebym jechała własnym tempem, szybciej. Ale byłyśmy już w trasie od ponad sześciu godzin. To mniej więcej granica mojego komfortu. A przed nami było jeszcze 45km!

Ale co najważniejsze: przyjechałam tu po to, żeby poznawać ludzi, żeby z nimi jeździć. Mia dawno zniknęła w oddali, nie miałyśmy też pojęcia, jak daleko za nami są inni. Z przyjemnością więc zostałam z Zoë. Szuter w końcu zamienił się z powrotem w asfalt, a droga zaczęła się wznosić nieco stromiej. Na papierze wcale nie wyglądała trudno. Jednak zmęczenie dawało o sobie znać. Wrzuciłam najlżejsze przełożenie, wrzuciłam tempomat i zaczęłam „wężykować” = jechać slalomem po całej szerokości drogi, żeby złagodzić nachylenie. Metr po metrze zdobywałam wysokość.

Tuż przed Przełęczą Śmierci, Passo dello Morte, dostrzegłam po lewej stronie małą polankę. Zatrzymałam się, zahipnotyzowana. Przez przerwę w drzewach dpo raz pierwszy ostrzegłam chorwackie morze. Migotało w oddali, niemal ukryte za pofalowanymo wzgórzami. Tak blisko, kusiło i ciągnęło. Ale mój Wahoo był bezlitosny. Jechałyśmy w przeciwną stronę, wciąż mając ponad 400 metrów podjazdu.

Wjechałyśmy w złowieszczy, wąski przesmyk prowadzący w stronę przełęczy i na płaskowyż za nią. Asfalt znów zamienił się w szuter, a droga skręcała w prawo, głębiej w góry. Po lewej stał znak drogowy podziurawiony kulami - surowe wspomnienie wojny bałkańskiej.

Tuż przed Passo dello Morte, fot: Zoë Kay
Zoë na płaskowyżu
Za chwilę zachód

Najwyższy punkt tego dnia, 1180 m n.p.m., przywitał nas asfaltem. Było wpół do siódmej, słońce już schowało się za otaczającymi górami. Droga tonęła w gęstym, wilgotnym lesie. Termometr pokazywał jedenaście stopni Celsjusza. Na profilu trasy widziałam małe zagłębienie, po którym czekał na nas długi zjazd aż do wybrzeża. Myśląc o tym podjeździe, postanowiłam poczekać z zakładaniem puchówki, zwłaszcza że miałam już na sobie Shakedry.

Zaczęłam zjeżdżać. W jednej chwili przeszył mnie lodowaty chłód.

Pięć minut później zatrzymałam się na poboczu, trzęsąc się jak osika. Podjazd czy nie, zdecydowałam się jednak założyć puchówkę. Było mi tak zimno, stwierdziłam, że dodatkowa warstwa przynajmniej zatrzyma ciepło, które uda mi się wygenerować na tej górce.

To, Wahoo pokazało jako „podjazd”, okazało się małym wypierdkiem — dwuminutowym podjeździkiem o nachyleniu 2%. Gdy tylko się skończył, ruszyłyśmy w dół. Długi, płynny, szybki i niesamowicie przyjemny zjazd. Ponieważ robiło się późno, na drodze praktycznie nie było już samochodów. Nawierzchnia była idealna — szeroka, główna droga prowadząca do ośrodka narciarskiego. Mogłam puścić hamulce i nabrać prędkości. Oczywiście przez opony gravelowe jechałam dużo wolniej niż zwykle, ale pusta droga i gładki asfalt pozwalały wykorzystać całą szerokość jezdni, bezpiecznie ciąć zakręty i wchodzić w nie szybciej niż normalnie.

Morze spod Plataka

Ale choć zjazd był cudowny, trasa wkrótce skręciła w lewo, w szuter. Zaczynało się ściemniać. Zerknęłam na mapę. Ominięcie tego odcinka oznaczałoby spore nadłożenie drogi. Poczekałam na Zoë i razem zdecydowałyśmy jechać oryginalną trasą. W końcu to było tylko 17 km "gładkiego szutru", jak opisywała Bea. Ten teksy miał wkrótce stać się legendarny.

Wjechałyśmy w szuter. Jadąc powoli, minęłyśmy kilka skrajnie zniszczonych budynków po lewej stronie. Nagle 3 albo 4 duże psy wyskoczyły zza zabudowań, szczekając agresywnie i pędząc w naszą stronę. Przestałyśmy pedałować i patrzyłyśmy na siebie, tocząc się wolniej i wolniej. Byłyśmy kompletnie same, naprzeciw czterech bestii broniących swojego terytorium. W pewnym momencie jeden z nich odłączył się od reszty i pobiegł za budynki. Chwilę później kątem oka zobaczyłam, jak pojawia się z drugiej strony, okrążając nas i odcinając drogę ucieczki.

Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Chyba trochę na nie poszczekałam, ale po kilku bardzo nerwowych chwilach, tledwo się ocząc jedynie czasem lekko obracając korby tylko po to, by utrzymać koła w ruchu, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, psy uznały, że nie stanowimy zagrożenia. Powoli się wycofały i w końcu pozwoliły nam przejechać. Gdy odjeżdżałyśmy, jeszcze parę razy zaszczekały za nami, ostrzegając, żebyśmy nie wracały. No pewnie, że nie!

Gdy tylko znalazłyśmy się w bezpiecznej odległości, dosłownie trzęsłam się ze strachu. Ale nie było czasu na zatrzymanie się i uspokojenie nerwów. Dzień dobiegał końca, a przed nami wciąż był kawałek drogi.

Wkrótce gładki szuterek zaczął się zmieniać. Najpierw pojawił się luźny żwir. Potem nachylenie wzrosło, a wraz z nim — ilość drobnych, wyślizganych kamieni. Za jednym z zakrętów ogromna bruzda erozyjna przecięła drogę na pół. Odcinki głębokiego żwiru wciągały rower prawie jak piach. Bez dotykania hamulców wpadałam w nie z impetem, mocno trzymając kierownicę i balansując biodrami, starając się jechać w miarę prosto. Szukając najłatwiejszej linii kilkukrotnie przecinałam tę bruzdę, często wybierając poszarpane, ale stabilne skały wystające z podłoża zamiast nurkować w bagnie głębokiego żwiru.

Nieco niżej do pojawiły się też rowy odwadniające, przecinające całą szerokość już i tak trudnego zjazdu. Przy słabych hamulcach i oponach 40 mm moje dłonie umierały. Musiałam zatrzymywać się co jakieś 100 metrów, by je rozluźnić i dać im odpocząć. Było już grubo po zachodzie słońca - więc musiałam zdjąć okulary licząc na to, że żaden kamyk nie strzeli mi spod koła prosto w oko. Na szczęście droga w końcu się wypłaszczyła, nawierzchnia wygładziła, a za jednym z licznych zakrętów asfalt pojawił się jak wybawienie.

Szybko zerkając na mapę, zdecydowałyśmy trzymać się drogi. W całkowitej ciemności, po prawie 9 godzinach w siodle i 11 godzinach od wyjazdu z hostelu w Trieście byłam wycieńczona i gotowa na odpoczynek. Ostatnią rzeczą, której potrzebowałyśmy, był kolejny trudny zjazd. Włączyłyśmy lapmy, na czuja przejechałyśmy przez labirynt skrzyżowań daleko od naszej trasy by po kolejnym zjeździe wjechać do Bakar.

Sześć z nas dotarło aż do Bakar tego dnia: Mia, Zoë, Avri, Claire, Laura i ja. Razem poszłyśmy na kolację, dzieląc się opowieściami z tego długiego dnia. W pewnym momencie Avri powiedziała:

Kiedy zobaczyłam twoją pierwszą wiadomość, że chcesz przejechać CAŁĄ drogę nad morze pierwszego dnia, pomyślałam „Boże, kto to w ogóle jest?! Ona jest SZALONA!”. A teraz wszystkie tu jesteśmy!

Trochę to zbyłam śmiechem, ale byłam z nas dumna, i nie omieszkałam tego powtarzać. To był naprawdę długi i trudny dzień, i wszystkie dałyśmy rade!

Nie czułam jeszcze nadchodzących problemów, a raczej nie rozpoznałam sygnałów. Po spaleniu ponad 3500 kalorii dałam radę zjeść tylko pół pizzy.

W końcu rozeszłyśmy się i poszłyśmy do łóżek, rozpaczliwie spragnione snu.



Ciąg dalszy nastąpi...

Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 0 - shakeout ride
Strava - Lael’s Women Croatia Rally - Dzień 1 - Trieste to Bakar



Zdjęcia

@clairesharpe
@exploro.cc

#